Apokalipsa w Nankinie. Japończycy zakopywali tam ludzi żywcem

Apokalipsa w Nankinie. Japończycy zakopywali tam ludzi żywcem

Dodano: 

Jednym z najbardziej znanych obrońców kobiet i jeńców jest zaś John Rabe, pochodzący z Hamburga, ale mieszkający przez trzy dekady w Chinach przedstawiciel koncernu Siemens AG, a także członek… NSDAP! W utworzonej przez niego strefie bezpieczeństwa znajduje schronienie około 200 tys. osób. Rabe w lutym 1938 r. jedzie do Niemiec, aby interweniować u samego Hitlera. W latach 30. Niemcy ściśle współpracują bowiem z Chińczykami – instruktorzy szkolą lokalną armię, a przemysł dostarcza broń i mundury. Pod koniec 1936 r. Japonia podpisuje jednak pakt antykominternowski i zostaje sojusznikiem Niemiec. Kończy się tym samym współpraca nazistów z Czang Kaj-szekiem. Rabe szybko się o tym przekonuje – Hitler nie chce go widzieć, za to na rozmowę zaprasza go gestapo. Rabe nie wraca już do Chin, wojnę spędza za urzędniczym biurkiem w siedzibie Siemensa oraz na misji handlowej w Afganistanie. Po wojnie jest przesłuchiwany przez NKWD oraz służby brytyjskie. Po zwolnieniu jako objęty denazyfikacją nie może znaleźć pracy, nie przyjmuje też pomocy finansowej od rządu chińskiego. Umiera w 1950 r.

Inni cudzoziemcy zaangażowani w pomoc Chińczykom i nagłaśnianie japońskich zbrodni to Amerykanie: lekarz Robert Wilson, chirurg w nankińskim szpitalu, oraz misjonarze John Magee oraz Minnie Vautrin, która w szkolnym kampusie, zamienionym w strefę bezpieczeństwa, przechowuje kilka tysięcy kobiet. Japończycy przeprowadzają tam jednak selekcję kobiet i zabierają niektóre z nich jako prostytutki do wojskowych domów publicznych. Vautrin, zszokowana masakrą w Nankinie, trzy lata później odkręca gaz i popełnia samobójstwo.

Polityka na ekranie

Do końca lat 70. ChRL niespecjalnie eksponuje masakrę między innymi dlatego, żeby nie przypominać, że w 1937 r. to nie komunistyczny rząd pada ofiarą agresji. W Nankinie nie walczą bowiem „czerwoni”, ale armia nacjonalistycznego Kuomintangu, później wypartego przez komunistów na Tajwan. Ponadto chińscy komuniści sami mają na sumieniu wiele masakr z czasów wojny domowej z Kuomintangiem. Wszystko zmienia się 30 lat temu. Chińczycy otwierają Muzeum Masakry w Nankinie i zaczynają nagłaśniać zbrodnie sprzed lat. Powstają dziesiątki książek na ten temat, starannie celebruje się kolejne rocznice. Chiny coraz to naciskają, aby prawda o Nankinie trafiła do japońskich podręczników szkolnych.

Politykę historyczną najlepiej widać jednak w kinematografii. „Flowers of War”, superprodukcję kosztującą 94 mln dol., poświęca masakrze Zhang Yimou, reżyser arcydzieła „Zawieście czerwone latarnie” oraz ceremonii otwarcia igrzysk w Pekinie. Film opowiada o Amerykaninie udającym księdza (w tej roli Christian Bale), który ukrywa w miejscowym kościele przed gwałtami Japończyków niewinne nieletnie uczennice oraz… zawodowe dziwki! Inny obraz o masakrze to „Miasto życia i śmierci” (angielski tytuł: „Nanjing! Nanjing!”). Przedstawia on historię strefy bezpieczeństwa stworzonej przez Rabego. Przez dwie godziny oglądamy nakręcone na czarno-białej taśmie brutalne realia japońskiej okupacji. Jedyny sprawiedliwy Japończyk, sierż. Masao Kadokawa ma co prawda wyrzuty sumienia, co nie przeszkadza mu wyłudzić od jednej z Amerykanek drogocenny różaniec oraz wykorzystać seksualnie Chinkę, w której się podkochuje. Dopiero w końcowej scenie uwalnia dwóch cywili, a sam popełnia samobójstwo.

Czytaj też:
Zdrada generała NKWD. Ta operacja odmieniła losy wojny?

O ile Chiny maksymalnie eksploatują temat Nankinu, o tyle Japończycy są wyraźnie w defensywie. Oficjalnie rząd Japonii przyznaje, że masakra w latach 1937–1938 to fakt historyczny. Próbuje się jednak negować liczbę ofiar, sprowadzając ją do zaledwie kilku tysięcy, choć to japońskie dokumenty wojskowe z tamtych lat podają, że pochowanych ofiar kilkutygodniowego terroru było prawie 230 tys. (i to bez uwzględnienia trupów spalonych na zbiorczych stosach albo pochowanych przez Chińczyków). Czasem coś niepoprawnego politycznie wymsknie się też urzędnikom niższego szczebla bądź naukowcom.

W 2009 r. japoński Sąd Najwyższy każe prof. Shūdō Higashinakano z Asia University zapłacić ocalałej z masakry Xia Shu Qin 4 mln jenów zadośćuczynienia za to, że ten kwestionuje opowieść o wymordowaniu w Nankinie jej prawie całej rodziny. W 2012 r. Kawamura Takeshi, burmistrz Nagoi – miasta partnerskiego Nankinu – przekonuje, że masakra w tym chińskim mieście „prawdopodobnie się nigdy nie wydarzyła” i to jedynie „konwencjonalne działania wojenne”. Wybucha skandal – chińskie media i Internet są pełne oburzenia. Zwykli ludzie reagują spontanicznie, a nie na rozkaz. Rana sprzed dziesięcioleci nadal się bowiem nie zagoiła. – Ten temat to barometr pokazujący stan stosunków chińsko-japońskich. Jeśli jest taka potrzeba, to na przykładzie Nankinu pokazuje się w dyskusjach, mediach (zwłaszcza telewizji) złych Japończyków – przyznaje w rozmowach z zachodnimi dziennikarzami Xu Xin, profesor lokalnego uniwersytetu. Głośniej o Nankinie staje się, gdy na przykład rośnie temperatura sporu z Japonią o strategiczny archipelag wysp Senkaku.

Kłopotliwe dla Japończyków są też ich własne gazety z okresu masakry. W ówczesnych biuletynach wojskowych, ale również w kilku numerach anglojęzycznego tokijskiego dziennika „The Japan Advertiser” opisano upiorny konkurs dwóch podporuczników. Mukai Toshiaki i Noda Takeshi do czasu wejścia armii do Nankinu idą – dosłownie i w przenośni – łeb w łeb i mają na swoich kontach po około 80 ściętych samurajskimi mieczami Chińczyków. W zdobytym mieście żołnierze podkręcają tempo, każdy chce mieć szybciej 150 ściętych jeńców. Pojawiają się co prawda trudności, bo miecze szybko się tępią na ciałach i hełmach wrogów, ale to mała przeszkoda dla cesarskich oficerów. Chiński sąd dekadę później uznaje obu zawodników za zbrodniarzy wojennych i skazuje ich na karę śmierci przez rozstrzelanie.

Prochy Rabego zwanego „Oskarem Schindlerem Azji” spoczywają oczywiście w Nankinie. Od 2006 r. ma też tam siedzibę John Rabe and International Safety Zone Memorial Hall. O tragedii sprzed lat przypomina muzeum, w którym od czasu do czasu oprowadza turystów inny ocalony z masakry – Chang Zhi Qiang. Muzeum nie jest jednak obowiązkowym punktem, który odwiedzają zagraniczni turyści zwiedzający dawną stolicę. – To ohydny, ale potrzebny monument upamiętnia tych, którzy wówczas ucierpieli. Fascynująca ekspozycja, choć przyprawiająca o mdłości – podkreśla autor przewodnika „National Geographic”, polecając inne atrakcje Nankinu.

Artykuł został opublikowany w 4/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.