W latach 60. zeszłego wieku wydano w Polsce bardzo popularną baśniową powieść „Rip van Winkle” amerykańskiego pisarza Washingtona Irvinga. Tytułowy bohater, holenderski osadnik żyjący w czasach brytyjskiej władzy nad Ameryką, gubi się na polowaniu w lesie i spotyka zjawy, które częstują go magicznym eliksirem. Rip zasypia na 20 lat. Po przebudzeniu z długą brodą i zardzewiałą strzelbą wraca do swego miasteczka, nie wiedząc, że jest już dawno po rewolucji amerykańskiej.
Trafia akurat na wiec wyborczy kandydata do Kongresu USA:
„Mówca podbiegł do niego, odciągnął go nieco na bok i zapytał obcesowo: »Na kogo Pan głosuje?« – na co biedny Rip wybałuszył tylko oczy.
– Ależ panowie! – zawołał przerażony Rip van Winkle. – Jestem biednym, spokojnym człowiekiem, rdzennym mieszkańcem tego miasteczka i wiernym poddanym króla, którego niech Bóg błogosławi
Na to oświadczenie zebrany tłum wybuchnął wrzaskiem: – Torys! Torys! Szpicel! Sprzedawczyk! Wypędzić go! Precz z nim!
[...] Szeptano, że należy staremu odebrać strzelbę i pilnować go, żeby czego nie zbroił”.
W polskim wydaniu z 1966 r. słowo „torys” wytłumaczono w przypisie tak: „W Anglii stronnik konserwatywnych właścicieli ziemskich”. Tłumacz nie zrozumiał kontekstu i popełnił błąd. W Ameryce w okresie wojny o niepodległość określenie „torys” zarezerwowane było dla lojalistów walczących po stronie Wielkiej Brytanii. Stąd Ripa van Winkle’a podejrzewano o szpiegowanie na rzecz okopanych w Kanadzie Anglików i stąd propozycje, aby odebrać mu broń.
Ilu lojalistów zostało w Stanach Zjednoczonych po zdobyciu niepodległości przez Stany Zjednoczone? Ilu wyemigrowało do tych kolonii, które zachowały wierność wobec króla Jerzego III? Historię piszą zwycięzcy i lojaliści zostali zepchnięci na daleki plan opowieści o wojnie o niepodległość. We współczesnych amerykańskich filmach – rozgrywających się w tamtym okresie – oś sporu dzieli zazwyczaj powstańców spod znaku gwiaździstego sztandaru i ubranych w czerwone fraczki brytyjskich wojskowych. Wierni koronie cywile pojawiają się w takich opowieściach niezwykle rzadko.
Antyrewolucjoniści
W całej historii angielskiego imperium kolonialnego amerykańska rewolucja jest czymś odosobnionym. Angielscy koloniści w Kanadzie, na Karaibach, w Indiach lub Afryce zawsze trzymali się zasady lojalności wobec Korony jako politycznej i militarnej kotwicy w nowym, często niebezpiecznym świecie. Wojska JKM były siłą, która mogła uratować przed obcymi najazdami, a wsparcie Korony pozwalało przetrwać nieurodzaje i klęski żywiołowe.
Czytaj też:
Nocna przejażdżka Paula Revere'a
Jeśli w Ameryce stało się inaczej, to z racji koincydencji wysokiej jakości politycznego wyrobienia tamtejszych elit oraz względnego bezpieczeństwa kolonii. Indianie – choć co pewien czas zdolni do dolegliwych najazdów, spustoszeń i porwań – nie byli jednak w stanie realnie zagrozić istnieniu kolonii. Co więcej, to władze w Londynie próbowały zatrzymać parcie kolonistów za góry Appalachy, gdyż chciały zachować pokój z ludnością indiańską i sprzeciwiały się kolonizacji terenów zajmowanych przez tubylców. Zagrożeniem nie byli też Hiszpanie, bo trzymali się z dala od północnej części Ameryki Północnej, a Francuzi – którzy wojowali z Anglikami w wojnie 1754–1763 w rejonie Appalachów i na terenie Kanady – nie zagrażali bezpośrednio kolonistom zgromadzonym na Wschodnim Wybrzeżu.
Tradycja lojalności wobec króla wielu nowym Amerykanom wydawała się tak oczywista, że Deklaracja niepodległości, a potem rewolta przeciw wojsku brytyjskiemu wydawały się czymś awanturniczym i niehonorowym. Warto przypomnieć tu o przysięgach na wierność królowi, które składali wojskowi, urzędnicy i sędziowie. Kupcy obawiali się przerwania kanałów handlowych ze starą, dobrą Anglią. Jeszcze inni byli zdania, że „zabawa w rewolucję” to francuska intryga, która może skończyć się po pewnym czasie wchłonięciem zbuntowanych stanów do posiadłości Ludwika XVI.
Nie należy też lekceważyć poczucia zagrożenia spowodowanego wizją wywrócenia do góry nogami dotychczasowej hierarchii, które odczuwali ludzie pełniący ważne funkcje w administracji brytyjskiej. Tym łatwiej było im postrzegać oświeceniowe idee demokracji jako niebezpieczną mrzonkę, sprzeczną z monarchicznym porządkiem naturalnym.
Do broni!
Historycy szacują, że w ciągu ponad ośmiu lat wojny o niepodległość USA stronę brytyjską popierało ok. 500 tys. mieszkańców północnej Ameryki, z czego tylko ok. 100 tys. wzięło udział w walce zbrojnej. Pół miliona – wliczając kobiety i dzieci – to proporcjonalnie od 15 do 20 proc. całej ówczesnej populacji kraju. To dużo czy mało? Dla kogoś przyzwyczajonego do hollywoodzkich filmów o zbiorowym entuzjazmie dla hasła rewolucji te liczby mogą wydać się zaskakująco spore. Wtedy jednak, przed 240 laty, brytyjscy wojskowi nie kryli rozczarowania. Na początku wojny liczono, że poparcie dla legalnego władcy będzie znacznie większe.
Listy ochotników tworzących obronę terytorialną odnotowują liczbę ok. 19 tys. żołnierzy, z których stworzono 50 pułków i 312 kompanii. Do historii brytyjskiej tradycji wojskowej przeszły takie jednostki lojalistów jak np. King’s American Dragoons i 60th Regiments of Royal Americans. Ta ostatnia po utracie Ameryki już jako Kings Royal Rifle Corps walczyła w dziesiątkach wojen Wielkiej Brytanii aż do 1966 r.
Jednak ludzi z bronią, którzy tworzyli najrozmaitsze prokrólewskie milicje, było znacznie więcej. Ilu? Nie wiadomo. Tylko regularne jednostki wojskowe prowadziły dokładne rejestry żołnierzy. Dla oddziałów przybyłych z Anglii miejscowi byli najbardziej cenni jako „rangersi” – tropiciele i komandosi, którzy w odróżnieniu od oficerów zza oceanu doskonale znali lokalny teren i potrafili przewidzieć sposób myślenia „patriotów”.
Już w pierwszych bitwach wojsk brytyjskich z niepodległościowcami pod Concord i Lexington w kwietniu 1775 r. siły Korony pod wodzą lorda Hugh Percy’ego korzystały ze wsparcia ubranej po cywilnemu milicji „Przyjaciół Króla”. Jeszcze inny charakter miała bitwa pod Kemps Landing w Virginii 15 listopada 1775 r., gdzie po stronie brytyjskiej walczyli w sporej liczbie czarnoskórzy lojaliści. Brytyjczycy sprawnie grali kartą murzyńską, ogłaszając, że każdy niewolnik, który ucieknie od właściciela – zwolennika „buntowników” – otrzyma wolność. Ten atrakcyjny czynnik spowodował fale ucieczek Murzynów na stronę lojalistów.