Golgota Wschodu. Polskość zgładzili tam w potworny sposób

Golgota Wschodu. Polskość zgładzili tam w potworny sposób

Dodano: 

Wśród pozostawionych szpargałów jest też trochę listów od starszej o dwa lata siostry, Wandy. Pierwsza kartka, datowana 10 lutego 1940 r., zaczyna się tak: „Kochana Halu, piszę w wagonie, który mnie wiezie na wschód…”. Nie chodziło o popularny Orient Express. Z zachowanej korespondencji poznajemy codzienność zsyłki, której wśród wielu Polaków doświadczyli siostra i ojciec cioci Hali. Listy pisze Wanda, ojciec czasem dopisuje na koniec kilka słów. Przede wszystkim pięknie kaligrafuje adres, który zgodnie z wolą ludu zapisany być musiał ruskimi bukwami. Ta umiejętność, zdobyta jeszcze pod carskim samodzierżawiem, okazała się przydatna, gdy rządzący proletariat upomniał się o terytoria zamieszkane przez swych braci Białorusinów i Ukraińców. Warunki pogodowe nie są zbyt korzystne, piłowanie drzewa zaś na tyle męczące, że Wanda po pół roku zapada na ciężką chorobę. „Pan Bóg pozwolił jeszcze żyć, a doktor ratował tak szczerze, gorliwie, chyba swoich bliskich większą opieką nie otoczyłby. Pierwszą noc całą spędził ze mną i prawie całą noc przeleżałam z głową na jego kolanach. Przez kilka nocy przychodził w nocy, a potem o 6 rano zjawiał się dla mnie jak zbawienie, bo noc jak wiek. Niósł ukojenie i ulgę. Jest to, jak pisałam, Żyd, doktor z Warszawy, specjalista od dziecinnych chorób, ma bardzo miłą, inteligentną żonę, nic nieprzypominającą z akcentu ani bycia żydówkę. Są to ludzie kulturalni, a używają tylko języka polskiego. Wysłano [czyli zesłano – przyp. P.W.] ich za to, że chcieli wrócić do Warszawy. Jak przyjechali, czuli się bardzo samotni i zrozpaczeni, a ja jak umiałam, starałam się im ułatwić pierwsze chwile i widocznie za to okazali mi tyle serca”.

Pogrzeb Władka Zaremby, Baranowicze 1940 r.

Niesamowite: Żyd pragnący uciekać z czerwonego raju pod jarzmo hitlerowskie, dopadnięty przez sowiecką sprawiedliwość, spotyka się z sympatią przedstawicieli jaśniepańskiej Polski i rewanżuje się za to opieką w chorobie.

Poza kilkoma półkami książek i zwitkami korespondencji w masie spadkowej po cioci znalazła się też stara butelka wina. Wino jest domowej roboty, nie ma wartości antykwarycznej i pewnie dawno się już zepsuło. Przywiózł je do Baranowicz, do swojej siostry, mój dziadek, Edward Zaremba. Zaproponował, żeby na razie go nie otwierać, tylko wypić, gdy wszyscy szczęśliwie spotkają się po wojnie. Nie wiadomo, kiedy dokładnie się to zdarzyło. Dziadek mieszkał w Warszawie, więc bardzo prawdopodobne, że już po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, bo wcześniej komunikacja między Warszawą a Baranowiczami była raczej utrudniona. Jeżeli tak, to określenie „wszyscy” nie obejmowało już najmłodszego Władka. Wiadomo, że w związku z bliżej nieokreślonymi sprawami (praca konspiracyjna równie dobrze jak kontrabanda) przekraczał granicę między okupacją sowiecką a niemiecką. Wiosną 1941 r. jedna z wycieczek zakończyła się kąpielą w Bugu. Skutkiem było zapalenie płuc, a to z kolei doprowadziło do zgonu.

Sam dziadek Edward zdążył ożenić się przed wybuchem wojny, w 1939 r. Był chemikiem, w czasie studiów ukończył podchorążówkę, ale we wrześniu nie został zmobilizowany. Tak jak wielu mężczyzn „zdolnych do noszenia broni” wyszedł z Warszawy na wschód. Nie nawojował się, ale później konspirował, wykorzystując umiejętności zawodowe do produkcji materiałów wybuchowych. W czerwcu 1944 r. został aresztowany przez Niemców, a miesiąc później, po nieudanej akcji odbicia więźniów z Pawiaka, rozstrzelany. Po dziadku zostały kilka przedwojennych zdjęć i wysłana z więzienia kartka. Mieszkanie, tak jak większość budynków w Warszawie, legło w gruzach. Babcia, czteroletnia mama oraz urodzony już po aresztowaniu dziadka wuj, tak jak większość warszawiaków, spędzili najbliższe dwa miesiące w ciemnych i słabo wentylowanych pomieszczeniach.

W 1963 r., w 20. rocznicę powstania w getcie warszawskim, Edward Zaremba został odznaczony PRL-owskim Virtuti Militari za pomoc okazaną bojownikom getta. Komunizm to jedno wielkie kłamstwo, więc i historia tego odznaczenia wydaje się związana z mistyfikacją. Zasługi dziadka, który faktycznie ratował Żydów i został przez Niemców zamordowany, posłużyły do uwiarygodniania życiorysów i dokonań cwaniaczków wpisujących się w komunistyczną narrację.

Czytaj też:
Męczeństwo księży w Sowietach - piekielny plan bolszewików

Józef Zaremba i Wanda zostali zwolnieni ze zsyłki w wyniku zawartego 30 lipca 1941 r. układu Sikorski-Majski. Dzięki skrupulatności sowieckiego systemu więziennego wiemy, kiedy zostali zwolnieni i jaki zadeklarowali cel podróży. Nigdy do niego nie dotarli. Można by przyjąć, że zgodnie ze znanym polskim zwyczajem uciekli do Mandżurii. Takimi nadziejami ciocia Hala mogłaby się żywić przez kolejne kilka albo i kilkadziesiąt lat. Mogłaby, gdyby pewnego dnia nie spotkała świadka ich śmierci. Umarli jesienią 1941 r. na barce płynącej na południe gdzieś na Amu-darii. Nazywało się to elegancko: „śmierć z wycieńczenia”.

W jednym z listów Wanda pisała: „Doktorowa powiedziała, że jak kiedyś będziemy o sobie opowiadać, to nikt tego nie zrozumie, tak i moje opowiadanie jest niczym. Trzeba było zobaczyć, dopiero coś o tym sądzić”.

Pamiętam, gdy w VI czy VII klasie (druga połowa lat 70.) zrobiłem cioci mały egzamin z historii. Wiedziałem już wtedy o Katyniu, ale miałem świadomość, że jest to wiedza tajemna. Minęły już wprawdzie czasy, kiedy głośno oskarżało się o Katyń Niemców, demaskując odmiennie myślących jako uczestników goebbelsowskiej propagandy. O Katyniu się po prostu nie mówiło. Indagowana w tej sprawie przeze mnie nauczycielka historii wyjaśniła, że nie wiadomo, czy to dzieło Niemców czy Rosjan. To był oficjalny wariant B. Wariant A – najlepiej nic o tym nie mówić. Wiedząc już jednak, jak było naprawdę i jaka jest wersja oficjalna, zapragnąłem sprawdzić stan wiedzy cioci Hali. Popatrzyła na mnie, jakbym był lekkim przygłupem, a gdy nadal domagałem się jasnego określenia sprawców tej zbrodni, powiedziała: „Jak to kto? Sowiety”. Najpierw nie zrozumiałem lub też myślałem, że nie dosłyszałem. Problem polegał na tym, że takie słowo nie funkcjonowało w ówczesnej polszczyźnie. Były Kraj Rad, Związek Radziecki, z rzadka w miejsce przymiotnika „radziecki” używano „sowiecki”, ale „Sowiety” jako jednowyrazowe określenie państwa budującego raj na ziemi po prostu nie było w użyciu.

Co jakiś czas odżywa dyskusja na temat tego, które określenie jest bardziej poprawne: „sowiecki” czy „radziecki”. Uważam, że słowa: „Sowiety”, „Sowieci” i „sowiecki” są zgrabniejsze językowo – krócej, a więc sprawniej możemy wypowiedzieć nazwę państwa, unikamy łamańców, próbując nazwać mieszkańców czy obywateli Związku Radzieckiego. Przede wszystkim tak się po prostu w wolnej Rzeczypospolitej mówiło. I chociażby z szacunku dla pokolenia cioci Hali wypada przywracać i upowszechniać ten zwyczaj.

W wyniku II wojny światowej zagładzie uległo państwo polskie. Życie straciło ok. 3 mln Polaków. W wielu przypadkach zginęły całe rodziny. Przed wielu laty przybyły z Ameryki ks. Peszkowski próbował upowszechniać określenie „Golgota Wschodu”. Czy jednak popularyzowane ostatnio za oceanem pojęcie „Polish Holocaust” nie oddaje znacznie lepiej tego doświadczenia?

Artykuł został opublikowany w 12/2018 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.