Bronił najważniejszego miejsca w Warszawie. Jego rodzina zapłaciła za zryw potworną cenę

Bronił najważniejszego miejsca w Warszawie. Jego rodzina zapłaciła za zryw potworną cenę

Dodano: 

Barykada cały czas pięła się w górę. Do budowy służyły płyty chodnikowe, worki z piaskiem i kawałki blachy. Wykorzystaliśmy też w tym celu niemieckie pojazdy, które zniszczyliśmy. Jednym z nich był goliat, czyli zdalnie sterowany pojazd gąsienicowy wypełniony materiałami wybuchowymi. Kolega z barykady przeciął kabel zanim Niemcy zdążyli wysadzić goliata i w ten sposób mieliśmy do dyspozycji kupę żelastwa i mnóstwo materiału wybuchowego. Najgorsze były właśnie ataki czołgów. Niemcy byli na tyle perfidni, że czasem otaczali swoje pojazdy pancerne żywymi tarczami.

I co wtedy?

Trzeba było tak walczyć, tak celować, żeby nie zrobić krzywdy tym biednym zakładnikom. To były potworne sytuacje...

Czym walczyliście z czołgami?

Początkowo głównie filipinkami, ale szybko doszła specjalistyczna broń z zrzutów. Pewnego razu w nocy słyszymy nad sobą warkot samolotu. Ależ trafił ze zrzutem! (śmiech) Za chwilę widzę, jak jakieś 30 metrów od barykady spada na spadochronie zasobnik. Poszedłem w tamto miejsce wraz z kolegą. Chociaż właściwie nie poszedłem, tylko przeczołgałem się. Przetoczyliśmy zasobnik na barykadę, chyba z 50 kg ważył. W środku był PIAT – brytyjski granatnik przeciwpancerny wraz z kilkoma pociskami. Poza tym kilka sztuk broni krótkiej, jakieś papiery, a nawet kawa i czekolada. Wszystko nam odebrali, tylko PIATA wyrwaliśmy dla siebie (śmiech).

Niemieckie działo pancerne StuG III Ausf. G podczas walk o Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych.

Karabiny przeciwpancerne?

Ruscy nam to zrzucali. Tylko że z tymi ich zrzutami było więcej kłopotów niż pożytku. Te ich kukuruźniki zrzucały zaopatrzenie bez spadochronów. Zrzucali nam np. worki z amunicją do pepeszy, których my nie używaliśmy. Pamiętam też, jak zrzucili karabin przeciwpancerny z jednym pociskiem, albo przeterminowane o kilka lat konserwy, który i tak upadając na ziemię roztrzaskiwały się.

Cały czas bronił pan barykady?

Nie, w międzyczasie byliśmy angażowani do różnych innych akcji. Najgoręcej było w nocy z 31 sierpnia na 1 września, gdy chcieliśmy pomóc żołnierzom próbującym wydostać się ze Starego Miasta do Śródmieścia. Uderzyliśmy wtedy na Niemców stacjonujących w Ogrodzie Saskim. Dostałem przy tej okazji w walce wręcz kolbą w twarz.

Niemcy byli zbyt silni i nie byliśmy w stanie pomóc akowcom ze Starego Miasta. Pod koniec tej akcji razem z kolegą Stefanem Jędrzejczakiam „Gałgankiem” zostaliśmy odcięci od reszty oddziału i schowaliśmy się w palmiarni. Proszę sobie wyobrazić, że środku znaleźliśmy... panzerfaust. Obok nas stanęło akurat działo samobieżne. Nie mieliśmy pojęcia jak obsługuje się ten wihajster. Po omacku majstrowaliśmy przy panzerfauście i w pewnej chwili jakoś odpaliliśmy pocisk, który trafił w gąsienicę. Naraz ogień, krzyki! Niemcy zorientowali się skąd został wystrzelony pocisk i pokryli budynek palmiarni ogniem. Leżeliśmy tam cały dzień. Dopiero następnej nocy udało nam się wrócić do swoich.

Poza tym w dniach 19 i 20 sierpnia braliśmy udział w ataku na gmach PAST-y. Ja akurat nie walczyłem wtedy bezpośrednio, ponieważ zabezpieczaliśmy zaplecze tego gmachu.

Jeńcy niemieccy wzięci do niewoli po zdobyciu „Dużej PASTy” przy ul. Zielnej 39 (20 sierpnia).

Z kolei któregoś dnia w kamienicy na rogu ul. Zgoda i Złotej zlikwidowaliśmy gniazdo tzw. gołębiarzy, czyli snajperów. Pojmaliśmy wtedy dwóch Niemców i udało się zabezpieczyć kilka sztuk broni długiej z lunetami. Jeńców przekazaliśmy Państwowemu Korpusowi Bezpieczeństwa. Nie wiem, co się z nimi później stało.

Jak pan wspomina los niemieckich jeńców z czasów powstania?

Różnie to wyglądało. Nigdy nie zapomnę, jak zdobyliśmy siedzibę Sonderdienstu przy ul. Moniuszki. To było 2 sierpnia. W tej formacji służyli sami bandyci, to było takie drugie SS. Wyprowadziliśmy stamtąd około 20 Niemców. Doprowadziliśmy ich na ul. Jasną do kwatery Antoniego Chruściela „Montera”.

Co ich czekało?

Śmierć, ale to nie my mieliśmy wykonać wyrok. Niemcy pobledli, nie widać było już ich buty, jak zorientowali się, co ich czeka. Wtedy przykrą rzecz przeżyłem. Jeden z Niemców poprosił mnie, żebym do niego podszedł. Dał mi swój zegarek i poprosił, żeby przekazać go ojcu mieszkającemu w Gdańsku. Ten Niemiec nazywał się Bruno Schneider, jego ojciec był kolejarzem.

Co pan z tym zrobił?

Zegarek szybko straciłem, bo mi go po wojnie Ruscy zabrali. Zresztą mój własny zegarek też mi wtedy ukradli. Na ślad tego ojca trafiłem lata po wojnie, podczas podróży po Zachodzie. Jednak w ostatniej chwili wycofałem się, nie byłem w stanie rozmawiać z tym człowiekiem. Bo co ja właściwie miałem mu powiedzieć?

Zdobyczna Pantera należąca do plutonu pancernego „Wacek” pod dowództwem Wacława Micuty. Zdjęcie wykonane w rejonie ul. Okopowej.

Co się stało z pańską rodziną w czasie powstania?

Rodzice mnie pobłogosławili przed wyjściem na powstanie, siostra mnie ucałowała. Wszyscy oni zostali niedługo potem zamordowani. Ojciec pierwszy, 3 sierpnia podczas walk ulicznych, natomiast mama i siostra zostały zamordowane 6 września w naszym własnym domu na Powiślu. Został mi tylko starszy brat, który również walczył w powstaniu i przeżył wojnę.

Co ciekawe, pańska służba powstańcza wcale nie skończyła się dla pana 2 października.

To mało znana sprawa. Po kapitulacji mój oddział nie poszedł od razu do niewoli. Zostaliśmy przemianowani na tzw. kompanię osłonową. Dostałem do pary pewnego starego Niemca i chodziłem z nim od mieszkania do mieszkania, od gruzowiska do gruzowiska i szukaliśmy pozostałej ludności cywilnej. O dziwo, to był bardzo porządny człowiek. Traktował mnie jak syna. Raz nawet, jak mój kolega został postrzelony i pilnie potrzebowaliśmy gipsu, to ten Niemiec zaprowadził mnie na Dworzec Główny, gdzie było pełno Niemców, do lekarza i załatwił to, co było potrzebne.

Dalej był obóz w Ożarowie?

Tak, 10 października poszedłem do niewoli. Ale szybko uciekłem z obozu i poszedłem do partyzantki. Najpierw na kielecczyźnie, potem na zamojszczyźnie byłem w ROAK. Broń ostatecznie złożyłem w sierpniu 1945 roku.

Trzy miesiące po wojnie...

Ale przez ten czas nie strzelałem się z nikim. Być może zostałbym w lesie dłużej, ale mój dowódca mówił, że jestem zbyt młody na partyzantkę, żebym poszedł do szkoły i spróbował nadrobić stracony czas. I tak właśnie zrobiłem.

Tadeusz Zapałowski (ur. 1926 r., zm. 2020 r.), ps. „Michał”, był żołnierzem Kedywu Okręgu Warszawskiego AK, w czasie powstania warszawskiego walczył w 8 kompanii batalionu „Kiliński”.

Powstanie warszawskie