Na początku stycznia następnego roku poeta zwolnił się z etatu w Komisji Skarbu. Nigdy już więcej miał nie podjąć stałej pracy.
Paryskie niepowodzenia
Wprawdzie w jego życiu był jeszcze epizod w biurze dyplomatycznym rządu powstańczego, jednak pracował w charakterze wolontariusza traktując zajęcie jako wkład w czyn narodowy. Szybko się jednak rozczarował panującymi tam stosunkami i rozpoczął starania o wyjazd za granicę. Umożliwiły mu to pieniądze od matki (300 rubli – 3600 euro) będące zapewne kolejną ratą zysku z papierów wartościowych. W efekcie, w marcu 1831 roku, poeta wyjechał z Warszawy i w Dreźnie miał oczekiwać na pocztę dyplomatyczną. Gdy nadeszła, stał się kurierem przewożącym listy Rządu Narodowego do polskich przedstawicieli w Paryżu i Londynie. Inna sprawa, że chociaż otrzymał od władz powstańczych 1400 franków (4200 euro) na podróż, to raczej zachowywał się jak turysta. Specjalnie się nie spieszył i zwiedzał miasta będące na trasie jego wędrówki. Chyba też nie liczył się z możliwością powrotu do kraju, gdyż w tym czasie prosił matkę aż o 5 tysięcy rubli (60 tysięcy euro), co jak uważał powinno mu wystarczyć na życie przez dwa lata. Obawiał się bowiem zerwania korespondencji, a nie zamierzał „klepać biedy” na „paryskim bruku”. Oczywiście sumy tej nie otrzymał, zresztą zbyt pesymistycznie oceniał koszty utrzymania za granicą. W przyszłości wystarczała mu bowiem kwota poniżej 2 tysięcy franków (6 tysięcy euro) rocznie.
Nigdy jednak nie wybaczył sobie wyjazdu z Warszawy w trakcie trwającego powstania. Po latach przyznawał, że właściwie była to ucieczka i nie potrafił wyprzeć tego z pamięci. Czuł się człowiekiem „pełnym winy” i pozbawionym godności.
Życie toczyło się jednak swoim torem i Słowacki osiadł na dłużej w Paryżu. Koszty utrzymania nie były tam wysokie, za obiad złożony z trzech lub czterech dań (plus pół litra wina) płacił zaledwie dwa franki. Na koniec roku sporządził bilans swoich przychodów i rozchodów, co od tej pory miało stać się tradycją. Niezależnie bowiem od przypływów weny twórczej do spraw finansowych podchodził z gorliwością księgowego. Dlatego też wiadomo, że w chwili przyjazdu nad Sekwanę dysponował kwotą 2.040 franków (6.100 euro), do końca grudnia wydał 800, a reszta, jak obliczał, wystarczyłaby mi na kolejny rok bardzo skromnego życia nad Sekwaną.
Słowacki nie uwzględniał jednak w swoich rozliczeniach ewentualnych kosztów wydawania własnych utworów. Wprawdzie marzył, że w przyszłości osiągnie z tego godziwy zysk i dzięki temu będzie mógł podróżować, ale na razie spodziewał się deficytu. Zachowywał bowiem bardzo trzeźwy osąd sytuacji i zdawał sobie sprawę z faktu, że był nad Sekwaną poetą zupełnie anonimowym. Dobrze też wiedział, że Mickiewicz pierwsze wydania swoich dzieł opierał na systemie subskrypcji, które wykupywali głownie jego przyjaciele i znajomi.
Trzeba przyznać, że jak na uduchowionego poetę, Słowacki szybko wcielał w czyn swoje pomysły. Gdy na początku następnego roku otrzymał od matki 3 tysiące franków, zdecydował się na wydanie trzech tomików poezji. W kwietniu były gotowe dwa pierwsze zbiory, których dystrybucją zajął się osobiście. Ponad dwadzieścia przeznaczył na prezenty dla wybitnych postaci polskiej emigracji (książę Adam Czartoryski, Joachim Lelewel, Maurycy Mochnacki), natomiast piętnaście udało mu się sprzedać. Do Krzemieńca wysłał 62 egzemplarze, z czego trzynaście z osobistymi dedykacjami, zatem trudno określić jaka część przesyłki miała zostać rozprowadzona za gotówkę. Handel detaliczny nie rokował jednak sukcesu i poeta rozpoczął współpracę z księgarzami. Oddawał im swoje tomiki w komis otrzymując należność wyłącznie za sprzedane egzemplarze. Podejrzewał też, że księgarze nie zawsze uczciwie podawali mu wyniki finansowe i w rzeczywistości sprzedawali drożej jego książki niż się do tego przyznawali, ale nie miał wyboru. Łącznie za rok 1832 z tytułu działalności wydawniczej zanotował stratę w wysokości 453 franków (około 1360 euro).
Nie zdobył też większej popularności, a szczególnie zabolała go opinia Mickiewicza, że jego poezja „jest śliczna, że jest to gmach piękną architekturą stawiony, jak wzniosły kościół – ale w kościele nie ma Boga”. Natomiast uwagi innych były jeszcze bardziej krytyczne, a Bohdan Zaleski uchodzący za drugiego po Mickiewiczu poetę emigracji, uznał, że utwory Słowackiego były „niewiele warte”. Twierdził, że „duszy tam nigdzie nie dojrzysz”, a chociaż „wiersze ładne, często przepyszne, ale tylko jako wiersze”. Autorowi miało brakować natchnienia, czegoś nieuchwytnego, które decydowało o wielkości poezji. Poza tym poezje Słowackiego miały być wtórne wobec pomysłów Mickiewicza i samego Zaleskiego.
Zniechęcony Juliusz zaplanował osiedlenie się w Genewie, a decyzję przyspieszyło wydanie III części Dziadów zawierających fatalny obraz Augusta Bécu. Poeta uznał to za osobisty afront, a gdy ostatecznie nakłoniono go do rezygnacji z wyzwania Mickiewicza na pojedynek, postanowił opuścić Paryż na zawsze. wyjechać. Miał przy sobie 1.300 franków, co uznał za wystarczającą kwotę do rozpoczęcia nowego życia.
Turysta
Genewa okazała się jednak miastem znacznie droższym od Paryża i poeta osiadł w pensjonacie na przedmieściach. Było to najbardziej oszczędne rozwiązanie, gdyż miesięczny koszt utrzymania w mieście wynosił 130 franków. Poza tym w pensjonacie panowała ciepła i rodzinna atmosfera, co Słowacki szczególnie doceniał, gdyż rozpoczął pracę nad Kordianem. Wiódł życie „jednostajne i spokojne” przerywane czasami wycieczkami po okolicy. Z reguły też odmawiał zaproszeń na imprezy towarzyskie, ale gdy wreszcie pojawił się na jednej z nich, to zaskoczył otoczenie swoim upodobaniem do mazura. Chociaż trudno to sobie wyobrazić, poeta był niezłym tancerzem i przechwalał się, że gdyby zaszła potrzeba, mógłby zatańczyć nawet na pudle fortepianu i nie potrącić grającego na instrumencie.
Chociaż otrzymał od matki 1200 franków, a ponad 800 spłynęło ze sprzedaży tomików poezji, niebawem zadłużył się u właścicielki pensjonatu. W tej sytuacji przeprowadził się do tańszego lokalu, a zaległość uregulował dopiero po otrzymaniu zapomogi od wuja, Teofila Januszewskiego. Wreszcie uznał, że Szwajcaria okazała się zbyt droga i zaczął myśleć o przeprowadzce do Brukseli, która stała się ważnym ośrodkiem polskiej emigracji. Ostatecznie jednak zmienił plany i w lutym 1836 roku wyruszył do Włoch, gdzie przebywali Januszewscy. Poza chęcią poznania kultury Italii i jej zabytków ważny był też aspekt finansowy. Przy wuju i jego żonie wydałby znacznie mniej niż podróżując samotnie, a jego zasoby stopniały do 800 franków.
Faktycznie, na pewien czas osiadł w Rzymie, gdzie obracał się w towarzystwie Januszewskich i ich przyjaciół (wśród nich był malarz January Suchodolski). Szybko jednak zraził się do tego grona, gdyż w codziennym kontakcie wuj okazał się skończonym nudziarzem. Żył według stałego powtarzalnego rozkładu dnia i perspektywa spędzenia w jego towarzystwie roku napawała poetę przerażeniem. Główną rozrywkę Januszewskiego stanowiła bowiem codzienna wieczorna przechadzka, a wieszcz musiał chodzić za nim „krok za krokiem”. Co gorsza, zarówno wujowi jak i jego żonie nie podobała się jego poezja i tłumaczyli, że „szlachta nie rozumie” takich wierszy.
W tej sytuacji Słowacki szczerze przylgnął do poznanego w Rzymie Zygmunta Krasińskiego i jego przyjaciół. Młodszy o niespełna trzy lata hrabia ukończył właśnie Irydiona, który udostępnił nowemu przyjacielowi w rękopisie, a w zamian otrzymał Balladynę. Zawiązana wówczas przyjaźń miała przetrwać przez lata, a Krasiński zawsze pozostał lojalnym wielbicielem i obrońcą twórczości Słowackiego.
Wspólnie chodzili na spacery i razem spędzali na dyskusjach długie wieczory. Gdy jednak Januszewscy zdecydowali się na wyjazd do Neapolu, Słowacki nie zamierzał zrezygnować podobnej okazji. Brat matki mógł być skończonym nudziarzem, ale Neapol, Capri i Sorrento warte był wielu wyrzeczeń. Tym bardziej, że mrukliwy wuj płaciłby rachunki….
Wieszcz jednak nie bez powodu oszczędzał i skrupulatnie obliczał swoje zasoby. W jego umyśle kiełkował już bowiem plan wyprawy do Grecji i na Bliski Wschód, oczywiście bez kłopotliwej rodziny. Chciał powędrować śladami francuskich poetów: Lamartine’a i Chateaubrianda i miał nadzieję, że podróż po egzotycznych krainach zapewni mu wystarczającą ilość doznań, co znajdzie przełożenie w twórczości. Pomysł był tym bardziej atrakcyjny, że eskapada nie zapowiadała się na specjalnie kosztowną.
Jego towarzyszem podróży został polski ziemianin, Zenon Brzozowski i wspólnie wyruszyli z Neapolu w sierpniu 1836 roku. Otoczenie poety było nie ukrywało zaskoczenia jego decyzją, a matka dowiedziała się o wszystkim dopiero z listu wysłanego w chwili odjazdu. Słowacki był upartym człowiekiem potrafiącym postawić na swoim i przez najbliższy rok zwiedzał: Grecję, Egipt, Syrię, Liban i Palestynę. Plon artystyczny wyprawy był bogaty, dzięki temu powstały takie utwory jak: Grób Agamemnona, Hymn: Smutno mi Boże, Ojciec zadżumionych, Na szczycie piramid i Anhelli. Znalazły one stałe miejsce w podręcznikach, a ich tytuły do dnia dzisiejszego nie są obce żadnemu Polakowi. Nawet jeżeli dla większości uczniów były mało zrozumiałe czy interesujące…..
Giełdowe olśnienie nad Arno
W lipcu 1837 roku wieszcz powrócił do Włoch i osiadł na dłużej we Florencji. Stolica Toskanii wydawała się dla niego idealnym miejscem, oferowała bogate zbiory sztuki, przyjazny klimat i piękne położenie. Słowacki czuł się tam znacznie lepiej niż w Rzymie, tym bardziej, że w pobliżu nie było Januszewskich z którymi wolał kontakt korespondencyjny niż osobisty. Florencja była też znacznie tańsza od Wiecznego Miasta i poeta wynajął „śliczne dwa pokoje” za 27 franków (około 80 euro) miesięcznie. Do tego doszedł jeszcze fortepian za symboliczną opłatą, a miesięczny koszt utrzymania wraz z mieszkaniem obliczał na 130 franków (około 390 euro).
Zapewne w tym czasie otrzymał zaległe zyski z obligacji od matki oraz pieniądze ze sprzedanych w ostatnim roku tomików poetyckich. Potwierdzeniem tego jest fakt, że po trzech miesiącach przeprowadził się do znacznie lepszego mieszkania, gdyż wcale nie uważał, by komfort rozpraszał i zakłócał pracę poety.
„Najmuję mieszkanie – informował matkę – […] na trzecim piętrze, będę miał ładny salonik z tarasem i statuami, sypialny pokoik ciepły, bo na południe, i małe obserwatorium, to jest wieżyczkę, nazwaną belwederem w której jest mała stancyjka z oknami na cztery strony świata, z najpiękniejszym widokiem na wszystkie góry Toskanii i wszystkie gwiazdy nad Toskanią świecące”.
Niezła sytuacja finansowa spowodowała, że poeta wysyłał do druku w Paryżu kolejne utwory i nie zrażał się fatalnym przyjęciem poprzednich. Szczególnie złe recenzje zebrał wydany anonimowo Kordian, a niektórzy podejrzewali, że dramat był żartem autorstwa Mickiewicza rozmyślnie parodiującego własny styl. Inni natomiast twierdzili, że było to wyjątkowo nieudolne naśladownictwo nie tylko wieszcza, ale też Goethego i powszechnie przestrzegano przed czytaniem utworu uważając to za stratę czasu.
Czytaj też:
„Ostatni z niekoronowanych królów Polski”. II RP była jego dzieckiem
„Co za farsy – notował zgorszony Julian Ursyn Niemcewicz – banialuki, czarty, czarownice, papież, papuga, car, Konstanty, oszkalowani pierwsi obywatele do rewolucji ostatniej wchodzący; wszystko to w najdziwaczniejszym wierszu znajduje się w tym dramacie. Hołota wygnańców naszych szuka wszelkimi sposobami, aby się pozbyć przepełniającego piersi ich jadu. […] Nigdy jeszcze nie było tylu bazgraczów”.
Słowacki miał jednak inne zdanie na temat własnego dramatu, a fatalne przyjęcie utworu obligowało wieszcza do dalszej pracy. Był przekonany, że wreszcie zostanie doceniony, a jego pewność siebie czasami bywała wręcz irytująca. W efekcie, zrażał do siebie potencjalnych czytelników, tym bardziej, że w ogóle nie przyjmował krytyki. Nie ukrywał przy tym swoich ambicji i chciał zostać namaszczony na następcę Mickiewicza, tym bardziej, że rywal już raczej definitywnie przestał pisać poezje.