W tym też czasie pan Juliusz doznał kolejnej iluminacji, jednak tym razem w sprawach finansów. Nie powinno to jednak specjalnie dziwić, gdyż Florencja była nie tylko stolicą sztuki, ale od czasów średniowiecza uchodziła także za miasto bankierów. Słowacki wybierał się do Paryża i wpadł na pomysł, który miał mógł mu zapewnić stabilizację finansową niezależnie od dopływu gotówki z kraju. Ponadto dzięki temu miał uzyskiwać środki nie tylko na codzienne utrzymanie, ale również na wydawanie swoich utworów.
„W mieście do którego jadę – tłumaczył matce w lipcu 1838 roku – pełno było zyskownych teraz spekulacji na akcjach, co mi dało myśl, że gdybym miał co nieco grosza w ręku, mógłbym ostrożnie go sobie przysporzyć i na wszelki przypadek mieć w kieszeni. […] Chciałbym jakimkolwiek sposobem cos sobie zarobić, Alem może nie zdał się do tego i z przedsięwzięciami moimi będzie moimi będzie jak z kwiatami, które, ze pomimo, że je podlewam, nie rosną”.
Do tego była jednak daleka droga, gdyż w tym czasie pani Salomea i Januszewscy przebywali w więzieniu aresztowani przez władze carskie pod zarzutem udziału w spisku Konarskiego. W tej sytuacji nie mogli zapewnić odpowiedniego dopływu gotówki dla poety, jednak gdy zostali po kilku miesiącach zwolnieni, zaakceptowali plan Słowackiego. Do Paryża wysłano 1700 rubli (ponad 20 tysięcy euro), jednak do wieszcza dotarło tylko 1200, co wprawiło go w przygnębienie. Zaczął nawet wspominać, że będzie zmuszony pójść do pracy, chociaż zastrzegał się, że na pewno nie nadaje się do zajęcia wymagającego wysiłku fizycznego. Na szczęście jednak niebawem się okazało, ze będzie mógł się zająć spokojnie grą na giełdzie i, że do tego zajęcia ma znacznie większe predyspozycje niż do podlewania kwiatów….
Bessa, hossa i dywidendy
Nie wiadomo kto doradzał Słowackiemu, ale robił to bardzo dobrze. Inna sprawa, że poeta okazał się bardzo pojętnym uczniem i potrafił zachowywać zimną krew konieczną w operacjach giełdowych. Nigdy nie dawał się ponieść emocjom, a inwestycje rozpoczął ze stosunkowo niskiego pułapu. Powoli uczył się obowiązujących reguł, a sytuację miał ułatwioną, gdyż na paryskiej giełdzie raczej nie było tłoku. W trzeciej dekadzie XIX stulecia notowano tam bowiem 26 spółek.
Początki były obiecujące, a wieszcz bardzo ostrożny. Za część posiadanych środków finansowych nabył akcje, ale większość zdeponował w obligacjach bankowych uchodzących wówczas za niezwykle pewne i oferujących stabilny zysk. Z rozwagą też wybrał bank, ostatecznie zdecydował się na jedną z najlepszych instytucji finansowych Paryża, Casse Generalle du Commerce et de L’Industrie. Od nazwiska założyciela i dyrektora placówka nazywana była bankiem Laffitte’a i cieszyła się znakomitą opinią. Natomiast na giełdzie zwrócił uwagę na akcje kolei żelaznych („droga Roen” i „droga Lyon”) słusznie uważając, że do tego środka transportu będzie należała przyszłość i na tym interesie nie można stracić.
W pierwszym roku zarobił 230 franków (około 700 euro). Uznał to za wynik obiecujący i zaczął bardziej odważnie inwestować, chociaż jednak zachowywał dużo ostrożności. Nie trzymał zresztą większej gotówki w domu, a na kontach umożliwiających mu stały do niej dostęp. Skoro w razie potrzeby istniała „łatwość zrealizowania w dniu jednym”, mógł sobie pozwolić na ulokowanie pieniędzy w papierach wartościowych. Nigdy bowiem nie wchodziła w rachubę sytuacja, by nagle potrzebował większej kwoty. Tym bardziej, że wydawanie kolejnych swoich utworów planował z dużym wyprzedzeniem.
Ciekawą lekturą są finansowe notatki poety prowadzone w kolejnych latach. Wprawdzie wieszcz notował tylko najważniejsze wpływy i rozchody, jednak na koniec roku sporządzał bilans. Dzięki temu wiadomo, że w latach 1842 – 1845 otrzymał z kraju 6.946 franków (około 20.800 euro), natomiast wydatki zamknął sumą 8.720 franków (ponad 26.000 euro). W tym czasie z procentów i z akcji uzyskał zysk w wysokości około 14 tysięcy franków (42 tysiące euro), dzięki czemu nie musiał się oglądać na przekazy z Krzemieńca u, ani na sumienność księgarzy. Nie zmienia to jednak sytuacji, że pozostawał bardzo dokładny w swoich rachunkach i w marcu 1844 roku zanotował przychód w wysokości 3 franków za sprzedaż jednego egzemplarza Księcia Niezłomnego….
Bez gry na giełdzie (procenty stanowiły niewielką część zysków) raczej nie mógłby swobodnie prosperować, chociaż zadziwiał swoją regularnością w wydatkach. Każdego roku zamykały się one kwotą około 3 tysiące franków, najwyraźniej poeta żył według ścisłego planu finansowego i nie zamierzał z tego rezygnować.
Inna sprawa, ze interesy wydawnicze stale przynosiły deficyt. Kontynuował wydawanie swoich utworów własnymi środkami, ale sprzedaż nie pokrywała nakładów. Najgorzej sprawy miały się ze Snem srebrnym Salomei, za druk którego zapłacił 377 franków. Dramat nie doczekał się żadnej (!) recenzji, nikt nawet nie chciał skrytykować nowego dzieła wieszcza, co w przypadku innych utworów było normą. Nie wypowiedział się na jego temat nawet Krasiński, który z reguły odnotowywał premiery utworów przyjaciela. Nic zatem dziwnego, że Sen srebrny Salomei rozszedł się w 1844 roku w zaledwie w 54 egzemplarzach, z czego tylko jeden sprzedano w Paryżu. Autor zainkasował za niego oczywiście trzy franki….
Nie zmienia to faktu, że chociaż Słowacki żył w miarę oszczędnie, nie zamierzał jednak rezygnować z pewnych wygód. Dlatego w ciągu kilkunastu miesięcy zmienił w Paryżu czterokrotnie mieszkanie, aż wreszcie wynajął nieumeblowany lokal, który urządził kosztem 700 franków (2100 euro). Nie przeszkadzał mu fakt, że mieszkanie znajdowało się na 6 piętrze, a chociaż nie był okazem zdrowia, jednak uznał, że wędrówki po schodach dobrze mu zrobią na kondycję. Zapewne położenie lokalu miało też wpływ na cenę wynajmu, która wynosiła 275 franków rocznie.
Dzisiejszego czytelnika bardziej natomiast mogą zdziwić pewne uwagi wieszcza na temat jego nowej siedziby, które wskazują, że Słowacki był raczej przyzwyczajony do znacznie większych przestrzeni mieszkalnych i wcale nie był takim ascetą za jakiego się go uważało. Dlatego warto fragment jego listu do matki przytoczyć w dłuższym fragmencie:
„Wchodzi się do mieszkania mojego przez maleńką kuchenkę, która jest mi wcale niepotrzebną, albowiem nie mam własnego gospodarstwa; […] potem następuje salonik prostokątny, mający sześć kroków w długości i, a pięć w szerokości; na kominku lustro w złotych ramach – przed kominkiem kanapka szafirowym suknem pokryta i para podobnych krzeseł… używane już, ale jeszcze dobrze wyglądają te sprzęciki; stoliczek mały, mahoniowy, zielonym suknem pokryty, na którym piszę, dwa brązowe lichtarze na kominku – i oto całe moje umeblowanie mojej pierwszej klatki. W sypialnym pokoju dwa razy większym od pierwszego, mam paradne łóżko, z dywanikiem wschodnim pod nogami, z kapą szafirową – komodę, mały stolik nocny okrągły i parę krzeseł takich jak w pierwszym pokoju. Wszystko koniecznie było mi potrzebne i nic nadto… Ale to wszystko porządne i cieszy mnie, albowiem mieszkanie najwięcej wpływa na mój humor”.
Poeta – mistyk
Dobry humor był tym bardziej potrzebny, że w Paryżu powszechnie uważano go za dziwaka zazdrosnego o sławę Mickiewicza. Nawet słynny pojedynek wieszczów na improwizacje który miał miejsce w Boże Narodzenie 1840 roku wzbudził zachwyt głownie z powodu wystąpienia Mickiewicza, który już od dłuższego czasu nie zajmował się już poezją. Improwizację Słowackiego potraktowano tylko jako dodatek, dlatego tym większe oburzenie wywarł fragment Beniowskiego odnoszący się do tego wydarzenia:
Lud, co w niego wierzył,
Radość udaje, ale głowy zwiesił,
Bo wie, żem skinął Ja - i wieszcza wskrzesił.
Powszechnie uznano to za szczyt zarozumialstwa, chociaż niechętnie przyznawano, że poemat Słowackiego faktycznie był znakomitej próby. Przy okazji jednak dyskredytowano poetę ze względu na wygląd i zachowanie. Faktycznie, pan Juliusz nie miał w sobie „tytaniczności Mickiewicza” czy elegancji Krasińskiego, ale określenia typu „mała, sucha strukturka” można uznać za wyjątkowo złośliwe.
„Przez osiem lat pracowałem – żalił się Słowacki matce – bez żadnej zachęty dla tego narodu, w którym epidemiczną jest chorobą uwielbienie, epidemiczną chorobą oziębłość, pracowałem tylko dlatego, aby literaturę naszą, ile jest w mojej mocy silniejszą i trudniejszą do złamania uczynić. […] A jeżelim go nie osiągnął, to dlatego, ze mi Bóg dał więcej woli niż zdolności – że chciał, aby poświęcenie moje bezskutecznie przydane było do liczby tych większych ofiar, które Polacy na grób ojczyzny składają”.
Być może kolejne niepowodzenia przyspieszyły ewolucję Słowackiego w stronę mistycyzmu, chociaż już wcześniej zdradzał objawy fascynacji rzeczywistością pozazmysłową. Inna sprawa, że tego rodzaju zainteresowania były jak najbardziej zgodne z tendencjami umysłowymi części polskiej emigracji. Upadek powstania listopadowego, klęska konspiracji Zaliwskiego i spisku Konarskiego, represje w Królestwie Polskim oraz status quo na kontynencie źle wpływały na stan ducha emigrantów. Nie zanosiło się na kolejną europejską wojnę i wygnańcy zaczynali rozumieć, że powrót do domów i rodzin był coraz bardziej nierealny i przyjdzie im dokonać życia w biedzie na obcej ziemi. Stąd też powodzenie różnych mistycznych teorii sugerujących „cudowne” rozwiązanie sprawy polskiej i emigrantów.
Na początku lat 40. poeta „zerwał się z paska Byrona” i zdecydowanie skierował się w stronę mistycyzmu. Latem 1842 roku przystąpił do sekty Koła Sprawy Bożej Andrzeja Towiańskiego, a przy okazji pogodził się też z Mickiewiczem, który był jednym z największych wyznawców litewskiego proroka.
Idylla nie trwała jednak długo, „brat Juliusz” mógł być mistykiem, ale nauki Towiańskiego były dla niego nie do zaakceptowania na dłuższą metę. Do ostatecznego zerwania doszło, w ramach panslawizmu głoszonego przez mistrza pojawiła się doktryna o wyrównaniu wzajemnych grzechów Polski i Rosji. Towiański i Mickiewicz zaproponowali nawet, by pozyskać dla sekty cara Mikołaja I!!!
List Koła do cara przedstawiono braciom na jednym z cyklicznych spotkań. Po jego odczytaniu zapadła cisza – nawet ludzie ogarnięci mistycznym obłędem nie potrafili się pogodzić z adresem do gnębiciela Polski. W tej sytuacji, Mickiewicz oznajmił, że „ukazał mu się duch Aleksandra I, cesarza Rosji, i prosił, aby bracia zanieśli modły do Boga na jego intencję”. W odpowiedzi Słowacki stwierdził, że jemu „ukazał się duch Stefana Batorego i prosił, aby przestrzegł, iżby bracia za żadnym nie modlili się Moskalem!”. W tej sytuacji Mickiewicz „porwał silnie za ramię Słowackiego”, zaciągnął go drzwi i „wypędził słowami: »Poszoł won, durak!«”.
Chociaż członkowie Koła naciskali na Słowackiego, poeta nie zmieniła zdania. Twierdził, że „nie wyrzekł się bynajmniej braterstwa – ale położył veto z ducha polskiego – przeciwko dążności rosyjskiej”. Nie zamierzał bowiem „dać się strupić”, co zapewne nastąpiłoby, gdyby przyjął poglądy narzucane przez Towiańskiego i Mickiewicza.
Pan Juliusz oficjalnie wystąpił z sekty i z perspektywy czasu wydaje się, że na kontakcie z Towiańskim wyszedł znacznie lepiej niż Mickiewicz. Potrafił bowiem doświadczenie przetworzyć w poezję wysokiej klasy, a pod wpływem litewskiego proroka powstał dramat Ksiądz Marek. Na życzenie litewskiego proroka zajął się również tłumaczeniem Księcia Niezłomnego Calderona, który ukazał się drukiem w 1844 roku. Natomiast dalsze mistyczne poszukiwania doprowadziły go do Króla Ducha, inna sprawa, że tego utworu nawet Krasiński nie potrafił zrozumieć….
Bilans końcowy
Krótkotrwały związek z Towiańczykami rzucił dodatkowy cień na opinię o Słowackim wśród emigrantów. Uznano, że do reszty postradał zmysły i podobno widywano go czasem na ulicy jak szedł przez siebie z obłąkanymi oczyma i pianą na ustach. Także jego nowe dzieła potwierdzały plotki, gdyż były jeszcze bardziej niezrozumiałe dla przeciętnych czytelników.
„Słowacki – zauważał Stefan Witwicki – wyszedł z ich bandy [towiańczyków – S.K.] poróżniwszy się z Mickiewiczem, wydał niby jakiś poemat pt Ksiądz Marek, gdzie nie jest już głupim autorem, ale prawie wariatem”.
Czytaj też:
Chłostanie wieszczem. Dlaczego Mickiewicz „mógł być” Żydem?
W tej sytuacji poeta izolował się coraz bardziej od realnego świata, a stan ten wzmagała jeszcze rozwijająca się gruźlica. Skrupulatnie zapisywał i analizował swoje sny, starał się odczytać ich znaczenie, a czasami wręcz tracił rozeznanie pomiędzy własną wyobraźnią, a rzeczywistością. Zdarzył mu się sen, gdy jakaś hinduska aktorka recytowała fragmenty Księdza Marka i Księcia Niezłomnego, natomiast innym razem widział, jak Mickiewicz wypowiadał się z wielkim uznaniem o jego utworach. Nic zatem dziwnego, że wreszcie zaczął się uważać za „księcia z ducha”.
„Jam był – zwierzał się matce – uderzony światłami niebieskimi widzialnie – przy największej spokojności krwi i zmysłów – a z taką potęgą, ze chyba po śmierci coś podobnego uczuję, bo w ciele bym więcej nie wytrzymał”.
Z drugiej jednak strony ten śmiertelnie chory mistyk potrafił z żelazną konsekwencją nadzorować swoje sprawy materialne. Prowadzony przez niego raptularz, obok wielu przemyśleń, wspomnień i rysunków zawierał także bilanse finansowe. Rok 1844 zakończył poeta kwotą 16.350 franków, czyli ponad 49 tysięcy euro. Oczywiście w gotówce posiadał zaledwie niewielką część tej sumy, reszta była ulokowana w akcjach i na lokatach bankowych. Potem było nieco gorzej, gdyż kurs akcji kolejowych nieco spadł, ale w 1848 rok poeta wkroczył posiadając 13.872 franki (ponad 41,5 tysiąca euro), z czego tylko 550 franków trzymał w gotówce. Wprawdzie był to spadek w porównaniu z kwotą sprzed trzech ale warto pamiętać, że Słowacki wydawał więcej niż otrzymywał z kraju, a poza tym wciąż pokrywał deficyt spowodowany drukiem na własny koszt swoich utworów.
Niestety, w każdej epoce czasami zdarzają się rewolucje i tak też stało się w 1848 roku. Wiosna Ludów zatrzęsła sektorem finasowym i ucierpiał na tym także wieszcz. Bank Lafitte’a znalazł się w stanie likwidacji, a na dodatek zmarł Jan Loman, któremu poeta powierzył dokumenty związane z lokatami (Słowacki przebywał wówczas we Wrocławiu, gdzie spotkał się z matką). Sytuacja wyglądała na bardzo niebezpieczną i w tej sytuacji wieszcz powierzył ratowanie pieniędzy byłemu dyrektorowi mennicy w Strasburgu, Aleksandrowi Makowskiemu. Dzięki temu odzyskał część wkładów, jednak ostatecznie ocenił swoje straty na 3.500 franków (około 10,5 tysiąca euro). Nie tracił jednak nadziei, że uda mu się odegrać, a jako człowiek doświadczony w inwestowaniu wiedział, że wymaga to czasu, tym bardziej, ze nie zamierzał podejmować zbyt nerwowych ruchów.
Czasu tego jednak nie miał, gdyż jego stan zdrowia ulegał systematycznemu pogorszeniu i 3 kwietnia 1849 roku poeta zmarł. Pozostawił po sobie 12.500 franków (około 37.500 euro), z czego w testamencie przeznaczył 2 tysiące franków na zakup grobu i pogrzeb. Natomiast sumę 225 franków miała trafić do właścicieli mieszkania jako dopłata za wynajem do końca roku. Wieszcz do końca pozostał człowiekiem niezwykle skrupulatnym pod względem finansowym….
Salomea Becu przeżyła syna o 6 lat i pozostawiła po sobie 12.500 rubli (150 tysięcy euro). Było to znacznie więcej niż odziedziczyła po pierwszym mężu, nawet jeżeli dodamy do tego spadek po synu. Zarówno ona jak i wieszcz przez lata korzystali z procentów i dywidend od sum ulokowanych w rosyjskich i austriackich papierach wartościowych. Najwyraźniej jednak umiejętność odpowiedniego inwestowania była cechą zarówno matki jak i syna…