„To była istna rzeź. Starsze osoby dźgano bagnetami po całym ciele. Kobiety i dzieci były zabijane strzałami w tył głowy. Stałem jak sparaliżowany i nie mogłem nic zrobić. Bałem się, że sam zginę, jeżeli się przeciwstawię” - zeznawał podczas procesu Calley’a jeden z jego podkomendnych.
Calley jako jedyny z 26 oskarżonych żołnierzy został skazany w tej sprawie. Sąd wojskowy wymierzył mu karę dożywotniego pozbawienia wolności za zabicie 22 cywilnych mieszkańców My Lai. W sumie ofiar amerykańskiej zbrodni było jednak znacznie więcej. Sam Pentagon oficjalnie stwierdził, że amerykańscy żołnierze zamordowali 347 mieszkańców wioski. Wietnamczycy doliczyli się aż 504 zamordowanych.
Calley dowodził jednym z plutonów kompanii „Charlie” z 23 Dywizji Piechoty US Army. Jego ludzie pojawili się w My Lai rankiem 16 marca 1968 roku. W trakcie procesu obrona próbowała tłumaczyć zbrodnię wzburzeniem żołnierzy wysokimi stratami, jakie w poprzednich dniach ponieśli w tym rejonie Amerykanie z rąk partyzantów Wietkongu.
Ani jednego partyzanta
To, co działo się tamtego dnia w My Lai trudno jednak określić inaczej jak tylko szał zabijania. Amerykanie mordowali wszystkich bez wyjątku – również dzieci, kobiety i starców. Kobiety były gwałcone zbiorowo, zdarzały się również przypadki torturowania ofiar. W całej wiosce Amerykanie nie znaleźli ani jednego partyzanta, odkryli jedynie trzy sztuki broni.
W samym środku tej krwawej orgii nad wioską pojawił się helikopter pilotowany przez Hugh Thompsona. Była to misja zwiadowcza. Thompson nie mógł uwierzyć, w to, co widział na ziemi. Na jego oczach amerykańscy żołnierze mordowali bezbronnych wieśniaków i podpalali ich chaty. Zdecydował się więc wylądować i powstrzymać rzeź. Na ziemi, wraz z dwoma innymi członkami załogi swojej maszyny, zagroził bronią grupie pałających żądzą mordu żołnierzy, by przestali zabijać bezbronnych cywilów. Thompson wspominał potem, że por. William Calley powtarzał w kółko: „Ja tylko wykonuję rozkazy”.
Thompson wezwał na miejsce dwa większe helikoptery, które ewakuowały kilkunastu rannych mieszkańców My Lai. Sam zabrał do bazy ranną 5-letnią dziewczynkę. Po powrocie pilot helikoptera złożył swoim przełożonym obszerny raport, domagając się wszczęcia śledztwa. Amerykańska armia początkowo zamiotła jednak całą sprawę pod dywan, zaniżając liczbę ofiar do kilkudziesięciu i stwierdzając, że takie straty wśród ludności cywilnej nie przekraczają dopuszczalnego poziomu.
W nagłośnieniu zbrodni w My Lai kluczowy był upór dwóch osób. Pierwszą z nich był Ronald Ridenhour, weteran US Army, który służył w tamtym czasie w Wietnamie jako strzelec pokładowy. Ridenhour usłyszał plotki o masakrze i sam postanowił zbadać tę sprawę. Po powrocie do USA postanowił zainteresować zebranym materiałem dowodowym najważniejsze osoby w państwie.