Na niezrozumieniu podstawowego faktu, że Amerykanie nie przybyli do Europy, żeby walczyć z „paskudnymi dyktaturami”, które łamały prawa człowieka. Przybyli do Europy, żeby walczyć z Niemcami, które naruszyły równowagę sił na kontynencie.
Podczas jednego z wykładów powiedział pan, że Stany Zjednoczone – gdy realizują swoje interesy – potrafią być bezwzględne. Co miał pan na myśli?
Choćby dywanowe naloty na niemieckie miasta, w których śmierć poniosły dziesiątki tysięcy cywili. A także naloty na miasta japońskie.
Dokonane za pomocą bomb atomowych.
Nie tylko! Przecież 10 marca 1945 r. amerykańskie bombowce obróciły w perzynę Tokio. Jednej nocy zginęło tam więcej osób niż w Hiroszimie i Nagasaki. Lotnictwo Stanów Zjednoczonych prowadziło systematyczną kampanię, której celem było spalenie Japonii do gołej ziemi. Wraz z zamieszkującymi ją ludźmi. Czy pan wie, że na liście japońskich miast, na które miały spaść bomby atomowe, na pierwszym miejscu znajdowało się Kioto?
Czytaj też:
Tajna gra o Hiroszimę. Czy można było uniknąć ataku atomowego?
Nie, nie wiedziałem. Dlaczego Amerykanie zrezygnowali z tego celu?
Kioto z listy celów kazał wykreślić ówczesny sekretarz wojny Henry L. Stimson. Tak się bowiem złożyło, że w tym mieście spędził miesiąc miodowy i bardzo je polubił. W 1945 r. postanowił ocalić je przed anihilacją. W ten sposób w Waszyngtonie podejmowano decyzje o życiu i śmierci setek tysięcy cywili.
W Hollywood powstało wiele filmów o cierpieniach amerykańskich żołnierzy w japońskiej niewoli. Milczy się natomiast o gehennie japońskich jeńców w niewoli amerykańskiej.
Tak, żołnierze armii cesarskiej często nawet nie mieli szansy, żeby zostać jeńcami. Amerykańscy żołnierze zabijali ich na miejscu, od razu po tym, gdy się poddali. Wiele z tych działań powtórzono w trakcie wojny koreańskiej. Wskutek amerykańskich bombardowań Korei Północnej śmierć mogło ponieść nawet 20 proc. populacji tego kraju. US Army dokonała również olbrzymich spustoszeń w Wietnamie.
Ameryce zdarzało się chyba prowadzić również politykę wypływającą z pobudek idealistycznych.
Tak, ale z tragicznym dla Ameryki i dla świata skutkiem. Mam na myśli okres po upadku Związku Sowieckiego i zakończeniu zimnej wojny. Lata 1990–2016. Był to jedyny moment w dziejach, w którym Stany Zjednoczone nie musiały martwić się o równowagę sił na świecie. Były bowiem jedynym supermocarstwem na globie. Żadne inne mocarstwo nie rzucało im wyzwania w grze o globalną dominację. Żadne inne mocarstwo nie stanowiło dla nich poważnego zagrożenia.
Ameryka zaczęła wówczas działać nieracjonalnie?
Niestety tak. I za każdym razem ładowała się w niebywałe wręcz kłopoty. Prawda jest bowiem zaskakująca. Prowadzenie polityki idealistycznej wcale nie sprawia, że świat staje się lepszym miejscem. Jest dokładnie odwrotnie – świat staje się znacznie gorszym miejscem. A przede wszystkim taka polityka jest nieskuteczna. Polityka taka przynosi tylko koszmarne klęski.
Na czym polegała idealistyczna polityka USA?
Na przekonaniu, że cały świat należy zmienić na obraz i podobieństwo Ameryki. Narzucić mu system liberalnej demokracji. Wszystkie kraje świata miały stać się liberalnymi demokracjami, co miało położyć kres łamaniu praw człowieka, wojnom i terroryzmowi.
To nie była polityka idealistyczna, to była skrajna głupota.
Zgoda, to nie mogło się udać. Ameryka próbowała przeprowadzić operację inżynierii społecznej na kolosalną skalę. Co ciekawe, do realizacji tych „szczytnych celów” używała jednak brutalnej siły militarnej. Mowa o tzw. doktrynie George’a W. Busha, czyli atakowaniu i obalaniu kolejnych reżimów w świecie muzułmańskim. Zgodnie z jej założeniem cały Bliski Wschód miał przeistoczyć się w morze demokracji.
Czytaj też:
Reagan kontra Gorbaczow
Wyszło nieco inaczej.
Doszło do wielkiego dramatu. I do spektakularnej klęski. Rozpoczęta w 2001 r. wojna w Afganistanie jest najdłuższą wojną w historii Stanów Zjednoczonych. I wygląda na to, że gdy Amerykanie kiedyś wycofają się z tego kraju, talibowie odzyskają nad nim kontrolę. Sytuacja wróci więc do punktu wyjścia, do momentu sprzed inwazji. A w międzyczasie zginęły dziesiątki tysięcy cywili. Cały kraj został zrujnowany długoletnim konfliktem zbrojnym.
A jak Amerykanom poszło w Iraku?
Jeszcze gorzej. Irak to kraj, w którym mieszkają szyici, sunnici i Kurdowie. Grupy te – mówiąc delikatnie – za sobą nie przepadają. W efekcie amerykańskiej interwencji z 2003 r. Irak de facto rozpadł się na kilka części. A na domiar złego pojawiło się w nim radykalne, terrorystyczne Państwo Islamskie (ISIS), które sprawiło Zachodowi tyle kłopotów. W Iraku nie było problemu terroryzmu dopóty, dopóki nie przybyli tam Amerykanie.
Amerykański atak na Irak w 2003 r. nosił kryptonim „Iracka wolność”. Zamiast wyzwolenia Irakijczycy otrzymali jednak od „Wuja Sama” zniszczenie, terror i chaos.
Tak, kraj został po prostu zrujnowany. Przelano morze krwi. Gdybym był Irakijczykiem, wolałbym, żeby Saddam Husajn został przy władzy. Co oczywiście nie oznacza, że życie pod rządami Saddama Husajna było przyjemne. To oznacza, że Ameryka zmieniła sytuację na jeszcze gorszą.
Potem „uszczęśliwione” zostały kolejne kraje: Libia, Egipt i Syria.
Tak, Stany Zjednoczone odegrały niemałą rolę w obaleniu Muammara Kaddafiego i Hosniego Mubaraka. A także w próbie obalenia Baszira Al-Asada. Opłakane efekty tych operacji wszyscy znamy. Syria pogrążyła się w straszliwej wojnie domowej. Al-Asada wsparli bowiem Rosjanie i Irańczycy. Kilka milionów Syryjczyków musiało uciekać ze swoich domów, kilkaset tysięcy zginęło. Kawał Syrii został obrócony w perzynę. Krwawa wojna domowa wybuchła także w Libii. A w Egipcie demokratyczne wybory wygrało Bractwo Muzułmańskie, które należało obalić za pomocą… zamachu stanu.
Same klęski.
Tak, same klęski. Tak w praktyce wyglądała idealistyczna polityka w wykonaniu Stanów Zjednoczonych. Marsz od katastrofy do katastrofy. A przy okazji Amerykanie spowodowali ludzkie cierpienie na gigantyczną, szokującą wręcz skalę. Śmierć setek tysięcy ludzi, olbrzymie zniszczenia i destabilizacja ważnego, strategicznego regionu świata. Skutkiem tego była fala uchodźców, która zalała Stary Kontynent i wywołała poważny kryzys Unii Europejskiej.
Jaki z tego morał?
Jeżeli prowadzisz politykę idealistyczną – przegrywasz.
rozmawiał Piotr Zychowicz
prof. John Mearsheimer jest amerykańskim politologiem, jednym z najwybitniejszych światowych znawców geopolityki. Twórca koncepcji realizmu ofensywnego, zwolennik Realpolitik. Napisał m.in. słynną książkę „Izraelskie lobby i amerykańska polityka zagraniczna” (wspólnie ze Stephenem Waltem) oraz „The Great Delusion: Liberal Dreams and International Realities”. W Polsce nakładem wydawnictwa Universitas właśnie ukazało się jego magnum opus „Tragizm polityki mocarstw”. Profesor Mearsheimer wykłada na Uniwersytecie w Chicago.