Poniższy tekst jest fragmentem książki Bernarda Newmana pt. „Rowerem przez II RP. Niezwykła podróż po kraju, którego już nie ma. Reportaż z 1934 roku”. (Wyd. Znak)
Dalej na południe. Wyjąwszy świadectwa czasu wojny, pierwszy dzień podróży minął bez szczególnych wrażeń. Krajobraz był monotonny – na pozór równina, tak naprawdę płaskowyż. Straszliwie zrujnowane podczas wojny wsie stanowiły zwykły konglomerat parterowych drewnianych chat krytych strzechą i nowocześniejszych okropieństw z czerwonej cegły. Dopiero koło południa pejzaż stał się atrakcyjniejszy, przed sobą znowu zobaczyłem pierwsze wzniesienia Karpat. Wkrótce dotarłem do nich drogą prowadzącą po bardzo łagodnym nachyleniu. Dobrze się po niej jechało i tylko moja nienasycona żądza rozmowy z kim się da spowodowała, że zaplanowany przejazd zajął mi cały dzień. I tym sposobem zapadł już zmrok, kiedy wjechałem do Stanisławowa.
Była sobotnia noc i najwyraźniej coś się szykowało. Orkiestra grzmiała na całego, zbierały się tłumy. Odkryłem, że to kolejna parada – tym razem nowego Korpusu Ochrony Pogranicza. Będę o nich jeszcze pisał, ponieważ później nawiązałem z nimi dużo bliższą znajomość.
Stanisławów jest całkiem nowoczesnym miastem, jakich wiele na prowincji dowolnego europejskiego kraju. Ulice są zwyczajne, a budynki nowe i imponujące – zwłaszcza po nadmiarze drewnianych chałup. Hotel Union, który wsparłem, zbudowano po wojnie, był niedrogi i całkowicie mi wystarczał. Jednak zanim zaszczyciłem go swą obecnością, zrobiliśmy sobie nocną rundę po Stanisławowie; główne ulice były pokryte idealnie gładkim asfaltem, George błagał więc, byśmy zostali tu na kilka dni. Zatwardziłem serce, nazajutrz była niedziela, a ja postanowiłem spędzić ten dzień wśród Hucułów.
Nie wyglądało na to, że uda mi się przespać. Orkiestra dęta brzmiała wyjątkowo przenikliwie, przesadnie wykorzystując talerze, ogłuszające z bliska, a monotonne z oddali. Konkurujące z nią zespoły grały w kawiarniach i pod gołym niebem. Setki ludzi ochoczo tańczyły – jedni w sposób zorganizowany, inni improwizując. Dziesiątki uczniów, chłopcy i dziewczęta, paradowały w żywoczerwonych spodniach i koszulach. Wieśniaczki z sąsiednich wsi dorzuciły barwne plamy swoistego stroju ludowego – czarny kaftan nad jaskrawą, czerwoną lub żółtą spódnicą z kolorowo haftowanym fartuchem.
Czytaj też:
Teksas w Galicji. Jak Polacy rozpoczęli naftową rewolucję
Polacy tańczą energicznie, zawzięcie i wytrwale. Tańczyli, kiedy się kładłem do łóżka o dziesiątej, i nadal tańczyli, kiedy wstałem o wpół do piątej nad ranem. Bardzo możliwe, że tańczą do tej pory. Nie wiem, czy orkiestra dęta brząkała całą noc, ale z całą pewnością wybrząkała mnie z miasta. Prawda, że sprawiała już wrażenie ogromnie zmęczonej. Kornet wydawał z siebie straszliwe fałsze na najwyższej nucie, waltornista zapadł się pod ciężarem instrumentu, ale grał dalej, siedząc na ziemi. Tylko czynelista zachował młodzieńczy wigor, gdy gnałem niechętnego George’a dalej na południe. George umieścił Stanisławów wysoko w rankingu polskich miast; nie obchodziła go liczba mieszkańców, grunt, że miało asfaltowe drogi.
II
Prowincja okazała się niezwykle interesująca, gdy pędziliśmy w kierunku owego intrygującego trójkąta, gdzie Polska styka się z Czechosłowacją i Rumunią i gdzie mieszka jeden z najbardziej fascynujących ludów w całej Europie – Huculi. Są Rusinami, lecz przez wiele stuleci żyli odizolowani w górach i zachowali sporo cech charakterystycznych dla minionych czasów wraz z folklorem, który w większości zniknął w bardziej cywilizowanych miejscach.
Przez parę godzin trasa biegła wzdłuż rzeki, między urokliwymi wzgórzami, które nagle koło niedużego miasteczka, Nadwórnej, bez uprzedzenia zmieniły się w góry. Rozciągająca się przede mną dolina była wprost urzekająca, wkrótce jednak musiałem się wspiąć na niewysoką przełęcz, by dostać się do Delatyna, a stamtąd podążyć wzdłuż kolejnego z niezliczonych strumieni tego urozmaiconego regionu. Jadąc 10 mil z Delatyna na południe, miałem wrażenie, że jestem w najbardziej malowniczej części Pirenejów. Pokaźne góry, dobre 4000 stóp wysokości, wyrastały tuż przy brzegach rzeki. W niektórych miejscach wąska droga z trudem znajdowała punkt zaczepienia. Był to bez porównania najpiękniejszy wąwóz w Europie. Nie zliczę, ile razy instynktownie się zatrzymywałem, by lepiej chłonąć roztaczające się wokół mnie wspaniałości. Góry były przyjazne, nigdy groźne. Niekiedy bramowały je szare skały, wieńczące również szczyty, ale najczęściej widać było mieszaninę najrozmaitszych odcieni zieleni, tak gęsto bowiem lasy porastały górskie grzbiety, między którymi krętym korytarzem przeciskała się rzeka.
Rozkoszowanie się widokami szybko jednak ustąpiło miejsca zachwytowi na widok ludzi zamieszkujących tę uroczą wioskę. W Delatynie wjechałem na Huculszczyznę. Zdążyłem już zauważyć typowe dla tej krainy malownicze stroje, które z racji samej swojej barwnej urody śmiało mogą się mierzyć ze strojami węgierskimi lub siedmiogrodzkimi. Gdy mijałem wioskę za wioską, zmierzając do serca Huculszczyzny, odkryłem, że ludowe szaty były powszechnym odzieniem. W niektórych wsiach nie widziałem nikogo, kto by nosił zwykłe zachodnioeuropejskie ubranie.