Piotr Zychowicz
Pociąg towarowy powoli podjechał do rampy. Zgrzytnęły hamulce, lokomotywa z sykiem wybiła w powietrze kłęby pary. Wzdłuż torów stał równy rząd esesmanów z psami i gumowymi pałkami w rękach. Obok, przy zaparkowanym samochodzie, doktor Josef Mengele ze swoim asystentem. Oprawcy przybyli tu, aby odebrać kolejny transport. Transport ludzi przeznaczonych do zagłady.
Otwarto drzwi wagonów bydlęcych i na zewnątrz wylało się morze ludzi. Tysiące wychudzonych, obdartych ludzkich cieni. Część z gołymi rękami, inni z nędznymi tobołami i walizkami. Mężczyźni, kobiety i starcy. Zdezorientowani, przerażeni, zrezygnowani. Wielu z nich z wycieńczenia ledwo trzymało się na nogach.
To Żydzi z getta w Litzmannstadt – jak niemieckie władze okupacyjne nazwały Łódź – którzy zostali deportowani do KL Auschwitz.
Doktor Mengele, ubrany w czarny mundur SS, przeprowadza rutynową selekcję. Zdrowi na prawo. Chorzy na lewo, do komór gazowych. Lekarz jest wyraźnie znudzony. Nagle jednak się ożywia. Jego uwagę przyciąga dwóch Żydów stojących na rampie i rozglądających się niepewnie. To garbaty mężczyzna i towarzyszący mu 15-letni chłopak z chromą nogą. Chłopak ma but ortopedyczny i metalowy aparat korekcyjny.
Mengele wyciąga ich z tłumu i – pod eskortą niemieckiego strażnika – kieruje w głąb obozu. Daje mu dwie wyrwane z notesu kartki. Na jednej jest polecenie dla egzekutora z SS – ojciec i syn mają zostać zabici. Na drugiej jest polecenie dla lekarza, aby niezwłocznie dokonał sekcji zwłok tych „ciekawych przypadków”.
Lekarz, do którego skierowany jest ten rozkaz, nazywa się Miklós Nyiszli. To węgierski więzień, którego Mengele wybrał do pomocy w sekcjach.
Ojciec i syn – pisał po wojnie Nyiszli – dwie tragiczne postacie z łódzkiego getta. Patrzą na mnie niemo, ze ściśniętymi z lęku sercami. Uspokajam ich kilkoma słowami i wprowadzam do sali sekcyjnej. Cóż za potworna ironia losu! Mnie, żydowskiemu lekarzowi, przypadło w udziale dokładnie zbadać ich, zanim pójdą na śmierć, a następnie będę musiał przeprowadzić sekcję ich jeszcze ciepłych zwłok. Jestem bliski szaleństwa.
Doktor Nyiszli zbadał dokładnie obu nieszczęśników. Ojciec cierpiał na rachityzm. Oprócz garbu miał skrzywiony kręgosłup. Syn z kolei miał wadę rozwojową – nie wykształciły mu się niektóre stawy. Po zakończeniu badania Nyiszli nakarmił wygłodniałych „pacjentów” gulaszem z makaronem. A potem po nich przyszli. Oberscharführer Muhsfeldt w asyście czterech członków Sonderkommanda.
Po upływie kilku minut dwa trupy zostały wniesione na salę sekcyjną. Nyiszli i jego zespół dokonali profesjonalnej sekcji zwłok, która nie dała żadnych rezultatów. Potwierdziła jedynie wyniki wcześniejszego badania żywych jeszcze ludzi. Wieczorem na miejsce przyjechał Mengele. Po wysłuchaniu raportu z sekcji oba przypadki uznał za niezwykle interesujące. I wydał przerażający rozkaz.
Szkielety ojca i syna miały zostać niezwłocznie wysłane do instytutu antropologicznego w Berlinie, gdzie miały posłużyć jako eksponaty dowodzące degeneracji rasy żydowskiej. Aby uzyskać szkielety, Mengele kazał Nyiszlemu oba trupy… ugotować. Oddzielić tkanki miękkie od kości, a następnie odtłuścić kości benzyną.
Na podwórzu przygotowano palenisko – pisał Nyiszli – i umieszczono na nim dwie beczki z potworną zawartością. Rozpoczyna się gotowanie. Po pięciu godzinach i wielokrotnych próbach przekonuję się, że mięso zaczyna oddzielać się od kości. Nagle przybiega jeden z ludzi pozostawionych przy palenisku i całkowicie wyprowadzony z równowagi krzyczy:
– Doktorze! Polacy jedzą mięso z beczek!
Pędzę do paleniska. Czterech więźniów w pasiakach stoi sparaliżowanych przerażeniem przy beczkach. To murarze, Polacy. Odkryli pozostawione na chwilę bez dozoru kadzie. Myśleli, że gotuje się w nich mięso dla Sonderkommanda. Powąchali, wyłowili kilka większych kawałków mięsa, odkroili i żarłocznie zaczęli jeść. Kiedy murarze dowiedzieli się, co jedli, skamienieli, jakby tknięci paraliżem.
Szczątki syna z ojcem zostały wyłowione z gorącej wody. Nyiszli i jego współpracownicy wypreparowali szkielety, złożyli do kupy i włożyli do paczki. „Eksponaty” wysłano do Instytutu Badań Antropologicznych i Biologiczno-Rasowych w Berlinie. Podobnie jak setki innych szkieletów. A także fragmentów ciał, ludzkich oczu, języków i organów wewnętrznych, które dr Mengele wycinał swoim ofiarom i topił w słoikach z parafiną.
Nyiszli zapamiętał go jako na wpół szaleńca, który obstawiony probówkami i mikroskopami, w zakrwawionym kitlu, z rękami całymi we krwi grzebał w swoich makabrycznych preparatach. Jednym z nich była głowa dziecka w słoiku, innym – wyprute z brzuchów ciężarnych matek embriony.
Czytaj też:
„Piękna bestia” z Birkenau. Najstraszniejsza zabójczyni III Rzeszy
Nazywany „Aniołem Śmierci” dr Josef Mengele był najsłynniejszym niemieckim lekarzem, który przeprowadzał w Auschwitz eksperymenty medyczne. Najwięcej z nich dokonał na karłach i bliźniakach, których wyławiał z transportów i umieszczał w specjalnym baraku. W tym ostatnim przypadku chodziło o rozwikłanie sekretu ciąż mnogich i sprawienie, żeby wszystkie Niemki rodziły dwojaczki i trojaczki.
Uchylam prześcieradło – pisał Nyiszli – leżą pod nim zwłoki dwuletnich bliźniąt. Tych dwoje małych bliźniaków umarło jednocześnie. Na wielkim stole sekcyjnym leżą ich ciałka. Swoją śmiercią mają przyczynić się do rozwiązania tajemnicy rozmnażania.
Otrzymuję kolejne pary bliźniaków. Zdejmuję pokrywę czaszki. Wyjmuję mózg ze rdzeniem przedłużonym. Dokładnie oglądam. Następnie otwieram klatkę piersiową i wyjmuję mostek. Wydobywam język z przełykiem przez nacięcie pod żuchwą. Wyjmuję tchawicę i oba płaty płuc. Obmywam narządy celem dokładnego ich obejrzenia. Wszystko bardzo zakrwawione. Otwieram worek osierdziowy, zbieram zawarty w nim wysięk.
Wyjmuję serce. Pod bieżącą wodą zmywam krew. Obracam w dłoni. Na zewnętrznej stronie mięśnia lewej komory dostrzegam bladoczerwoną plamkę wielkości łebka od szpilki…
Tak, to był ślad po dosercowym zastrzyku z fenolem. Tak, z rozkazu dr. Mengelego, uśmiercano dzieci.
Co ciekawe, między Mengelem a częścią bliźniaków wytworzyła się dziwaczna więź. Zdezorientowane, oderwane od rodziców dzieci były pełne zaufania do „doktora”. Mengele dbał bowiem o swoje ludzkie „króliki doświadczalne”. W baraku, w którym umieścił bliźnięta, panowały niezłe jak na Auschwitz warunki. Sam Mengele, gdy był w dobrym humorze, głaskał dzieci po głowach.
Co rano – wspominała Eva Mozes Kor – Mengele przychodził do naszego baraku na inspekcję. Uśmiechnięty, nazywał nas Meine Kinder, czyli swoimi dziećmi. Niektóre z bliźniaków go lubiły i zwracały się do niego „wujek Mengele”. Nie ja. Ja się go strasznie bałam.
Pani Eva i jej siostra Miriam dostały serię tajemniczych zastrzyków. W efekcie zakażenia tajemniczą chorobą znosiły katusze. Obie przeżyły cudem. Nerki Miriam nigdy już się jednak nie rozwinęły. Pozostały wielkości nerek 10-letniej dziewczynki. W efekcie kobieta zmarła wiele lat po wojnie na raka tych narządów.
Zdaniem Nyiszlego eksperymenty i badania Mengelego nie miały żadnego sensu. Były „szaleństwem”, wytworem „chorego umysłu”. Po pierwsze nie były bowiem oparte na podstawach naukowych, ale na ideologicznej teorii „walki ras”. Po drugie cele, jakie stawiał sobie Mengele, były nieosiągalne. Nie da się przecież wyjaśnić tajemnicy mnogich ciąż za pomocą krojenia na kawałki bliźniaków.