Ks. Wiktor Szponar – urodził się w 1991 roku w Sosnowcu, obecnie jest wikariuszem w parafii św. Brata Alberta w Gdańsku. Jest duszpasterzem akademickim wspólnoty Lux Cordis oraz wspólnoty młodzieży pracującej Amen.
Przed wstąpieniem do seminarium był reporterem w TVP Gdańsk, wcześniej współpracował ze Studencką Agencją Radiową na Politechnice Gdańskiej. Studiował na Uniwersytecie Gdańskim administrację i dziennikarstwo, które przerwał, żeby zostać księdzem.
Jako kleryk IV roku był redaktorem prowadzącym książkę Księża bez cenzury. Rozmowy pod koloratką, która okazała się bestsellerem. Interesuje się teologią moralną, jest miłośnikiem liturgii i Pisma Świętego.
„Życie po śmierci 2” jest kontynuacją bestsellera opublikowanego kilka lat temu w Wydawnictwie Fronda, będącego teologicznym śledztwem tropiącym tajemnice zjawisk NDE.
Poniższy tekst to fragment książki ks. Wiktora Szponara pt. „Życie po śmierci 2”, wyd. Fronda.
Ania z Poznania
O niezwykłej więzi między bliźniakami chyba każdy słyszał. Ani medycyna, ani teologia za bardzo nie potrafią wytłumaczyć tego niesamowitego zjawiska. O ile ta więź wydaje się niesamowita i wymyka się współczesnej nauce, o tyle historia pani Ani z Poznania jest wręcz niewiarygodna. Jako bliźniaczka często doświadczała tego co jej brat. Ale kto mógłby przypuszczać, że w pewnym stopniu doświadczy także NDE, będąc przy umierającym bracie. Gdyby nie dowody, które przedstawiła, trudno byłoby mi w to uwierzyć, choć i ja mam brata bliźniaka. Nomen omen również Krzysia.
Jaką miała Pani więź z bratem bliźniakiem?
Miałam z bratem niesamowitą więź, rozumieliśmy się bez słów. W dzieciństwie byliśmy sobie bardzo oddani. Kiedy byłam chora, brat z przedszkola przynosił mi swój cukierek, żeby mnie pocieszyć. W dzieciństwie, ale i później w dorosłym życiu byliśmy dla siebie oparciem. Muszę przyznać, że przed moim nawróceniem byłam takim rozrabiaką, a Krzysiu był zawsze bardzo grzeczny i empatyczny. Brat został stolarzem, był świetnie zbudowany, bardzo silny i taki twardy, ale w sercu był bardzo dobrym człowiekiem. Jak to zwykle bywa, kiedy staliśmy się dorośli, wyprowadziliśmy się z domu. Ja założyłam swoją rodzinę, a on swoją, ale nawet wtedy zawsze wiedziałam, kiedy działo się coś złego z Krzysiem. Ta bliźniacza intuicja nigdy mnie nie zawiodła.
Może Pani podać przykład?
Jak już mówiłam, mój brat był stolarzem. Pewnego razu nie mógł wrócić z Niemiec z pracy. Ja czułam, że ma poważne problemy, i zadzwoniłam do mamy, spytać, czy coś wie. Dopiero później okazało się, że pojawiły się poważne komplikacje. Kiedy zdarzył się wypadek brata, obierałam pyrki i wiedziałam, że stało się coś poważnego. Myślałam tylko o tym, że Krzyś miał poważny wypadek. Chwilę później zadzwoniła bratowa, że Krzysiu spadł z podestu przy budowie drewnianych schodów w prywatnym domu i jest w szpitalu. Dom był w stanie surowym i ekipa mojego brata miała zbudować tam schody. On wszedł na podest, który się pod nim zawalił.
Z jakiej wysokości spadł?
Prawie trzech metrów. Upadł i stracił na chwilę przytomność. Współpracownicy wezwali karetkę. Na początku wszystko przemawiało za tym, że on przeżyje, choć ja czułam, że umrze. Po wypadku mój brat rozmawiał, chciał nawet wrócić do pracy. Ratownicy jednak założyli mu kołnierz i powiedzieli, że musi jechać z nimi do szpitala do Trzcianki. Kiedy rozmawiał ze szpitala przez telefon, pocieszał moją mamę, że nic poważnego się nie stało. Nawet trochę żartował. Generalnie wszystko wskazywało na to, że pomimo upadku i czterominutowej utraty przytomności nic poważnego się nie dzieje. Niestety w głębi serca wiedziałam, że on umrze. Byłam pewna, choć miałam nadzieję, że po raz pierwszy się pomylę w tym bliźniaczym przeczuciu.
Chciałam jeszcze nadmienić, że w niedzielę przed wypadkiem Krzysiu nas odwiedził w Poznaniu, ale po południu wyszedł wcześniej, żeby zdążyć do kościoła na Mszę. Dwa dni później był wypadek.
Pewnie umarł w stanie łaski uświęcającej, a przyjęta Komunia Święta była równocześnie wiatykiem. Co się działo z bratem po przywiezieniu do szpitala?
Pierwszego dnia, pomimo początkowego dobrego samopoczucia Krzysia, lekarze musieli go wprowadzić w śpiączkę farmakologiczną, bo nie wiedzieli, co mu jest. W szpitalu w Trzciance nie mieli tomografii komputerowej i nie mogli go zdiagnozować. Dzień później przewieźli go do szpitala wojewódzkiego w Pile, gdzie zrobiono mu TK. Tam lekarze zauważyli, że ma pękniętą czaszkę w kilku miejscach oraz dwa niewielkie krwiaki. Oczywiście lekarze zatrzymali go na neurochirurgii, ale uznali, że nie będą go utrzymywać w śpiączce farmakologicznej, ponieważ był na tyle sprawny, że nawet sam mógł jeść i pić. Krzysiu miał zostać na obserwacji i po pięciu dniach krwiaki miały się wchłonąć. Tego dnia przyjechała jego żona i go nakarmiła zgodnie z zaleceniami lekarskimi. Po tym, jak go nakarmiła, Krzysiu zaczął wymiotować. Jego żonę wyproszono i powiedziano jej, że się nim zajmą. Potem dowiedziałam się od innej pacjentki z pokoju Krzysia, że był on reanimowany, choć w dokumentacji nie było o tym mowy i żaden lekarz nam tego nie powiedział. Podczas tej reanimacji, na skutek podwyższenia ciśnienia, te dwa krwiaki mu pękły.
A był reanimowany, ponieważ zaczął się krztusić wymiocinami. A wymiotował, bo zjadł normalny posiłek. Dobrze rozumiem?
No właśnie, a uważam, że w jego stanie nie powinno mu się pozwolić normalnie jeść.
Ale lekarze pozwolili.
I w dokumentach nic nie ma o reanimacji na sali chorych. Krwiaki pękły i krew zalała mu mózg. Przewieziono go na OIOM. Aparatura go utrzymywała przy życiu. Ja czułam, że jego dusza jest jeszcze w ciele, że jeszcze nie umarł. Zadzwoniłam po męża, wzięliśmy dzieci z lekcji, żeby całą rodziną pożegnać się z Krzysiem. Dzieci zostały na zewnątrz. Kiedy weszliśmy na OIOM, zobaczyłam brata pod tą całą aparaturą oraz ciocie z różańcami w rękach. Rozryczałam się. Musiałam wyjść ze szpitala. Uciekłam do pobliskiego lasu, gdzie nakrzyczałam na Boga: „Jak możesz zabierać kogoś tak dobrego? Przecież on wszystkim pomagał! W kościele zrobił ławki, w przedszkolu jakieś meble, wszystkim pomagał”. On miał taki dar, że rękami potrafił wszystko zrobić. W szkole ja zawsze byłam taka pyskata, niedobra, a Krzysiu był bardzo grzeczny i dobry, nie ma drugiego takiego. Tyle dobra wnosił.
Dokładnie 13 maja przed figurą Matki Bożej Fatimskiej modliłam się w pobliskim kościele o uzdrowienie. Wiedziałam, że Matka Boża może zrobić wszystko, ale w głębi serca wiedziałam, że brat umrze. Dzień później, kiedy pojechałam do szpitala, czułam się fatalnie. Nic nie mogłam jeść, głowa mnie strasznie bolała, jedynie piłam wodę. Siedzieliśmy przy łóżku i ja trzymałam Krzysia za jedną rękę, a bratowa za drugą. Głowa mi po prostu pękała. I w pewnym momencie poczułam, jakby ktoś na mnie wylał wiadro wody. W jednej sekundzie nagle poczułam, że silny ból każdej cząstki mego ciała nagle zniknął. Wtedy powiedziałam do bratowej: „Jego dusza właśnie odeszła. On zmarł. On odszedł”. Poczułam taki spokój, taki niesamowity, anielski pokój. To jest nie do opisania. Każdy człowiek zawsze o coś się martwi. Zawsze coś nas trapi. A w tamtym momencie nagle niczym się nie martwiłam, doznałam niesamowitego, totalnego pokoju serca. To odczucie było bardzo potężne. Pomyślałam: „Boże, jeśli tak człowiek czuje się po śmierci, to ja teraz chciałabym umrzeć”. To uczucie pokoju było bardzo intensywne i przeszyło całą moją osobę. Poczułam się tak dobrze, jak nigdy. To było coś wyjątkowego. To wszystko czułam fizycznie. Od tego momentu nie boję się umrzeć.
Chwilę wcześniej powiedziałam szeptem do jego ucha: „Możesz odejść, pozwalam ci”. Wcześniej ja go trzymałam, bo tak bardzo go kochałam, że nie wyobrażałam sobie, żeby mógł umrzeć. Kiedy widziałam go pod aparaturą, wewnętrznie zgodziłam się na jego śmierć i pozwoliłam mu umrzeć.
Wielu ludzi mówi, że w jakiś niewytłumaczalny medycznie sposób pacjenci bez takiej zgody trzymają się przy życiu, nie pozwalają sobie umrzeć. Inni czekają na kogoś i dopiero, gdy się z nim zobaczą, pozwalają sobie na śmierć. To jest naprawdę dość częste. Co działo się później?
Poszłam do lekarza i mu powiedziałam, że brat umarł. Lekarz wykonał badania, pokazał mi zdjęcia tomografii mózgu i powiedział, że się ze mną zgadza, ale musi zwołać komisję lekarską, która potwierdzi śmierć mózgu. Serce mu jednak działało. Bratowa wpadła w histerię, a ja wręcz przeciwnie. Byłam bardzo spokojna. Kiedy rodzice przyjechali, lekarze spytali nas, czy wyrażamy zgodę na to, by Krzysiu został dawcą narządów. Lekarz pokazał nam zdjęcia mózgu wykonane dwa dni wcześniej i teraz. Widać na nich było, że krwiaki pękły i się rozlały. Jego mózg umarł. Bratowa była w histerii, lekarze podali jej nawet środki uspokajające. Mówiła, że ona nie odbierze dzieciom ojca, że jak się zgodzi na pobranie narządów, to Krzysiu już na pewno nie obudzi się ze śpiączki.
Tylko że on wtedy już nie był w śpiączce.
To była sobota wieczór. Lekarz powiedział, że w niedzielę będą go jeszcze wentylować, więc jeśli ktoś by chciał się z nim pożegnać, to jutro jeszcze może. W poniedziałek najpóźniej mieli go odłączyć od aparatury. Wtedy obdzwoniłam bliskich. Zadzwoniłam także do szefa Krzysia, który był bardzo dobrym człowiekiem, żeby mógł się pożegnać.
W niedzielę wieczorem pojechaliśmy się jeszcze pożegnać. Kiedy patrzyłam na ciało Krzysia, widać było, że aparatura jest przykręcona, że jego klatka piersiowa tylko leciutko się podnosi. Lekarz powtórnie powiedział bratowej, że bez względu na zgodę na transplantację jutro i tak mąż zostanie odłączony od aparatury. Kiedy lekarz nas zostawił, ja wręcz błagałam bratową, by zgodziła się na transplantację, chyba nawet przed nią uklękłam. Powiedziałam, że dzięki temu Krzysiu dla swoich małych dzieci stanie się bohaterem. Bratowa spojrzała się jeszcze na mojego męża i spytała go o opinię. On tylko kiwnął głową. Ostatecznie bratowa pozwoliła na transplantację i skinęła na mnie, żebym poszła do lekarzy.
Kiedy wyszłam z pokoju i poszłam do chirurga poinformować go o zgodzie żony zmarłego, dodałam od siebie, choć nie wiem, skąd mogłam to wiedzieć, że będą mogli pobrać wszystko, co będą chcieli, poza wątrobą. Lekarz na mnie spojrzał i spytał, skąd to wiem. Ja nie wiem, po prostu ta bliźniacza intuicja, że brat nie miał zdrowej wątroby. Chwilę później zespół medyczny zaczął biegać wokół Krzysia. Pielęgniarki zaczęły przynosić takie srebrne, metalowe walizki. Pamiętam, że chciały się wbić w żyłę, żeby pobrać krew, ale nie mogły, więc podkręciły jeszcze aparaturę. To była już godzina 22. Dopiero wtedy przyjechała komisja, żeby potwierdzić śmierć. Komisja wykonała swoje badania, wszystko nam wytłumaczono, co się teraz dzieje. Późnym wieczorem pojechałam do dzieci Krzysia i im powiedziałam, że tatuś poszedł do nieba i już nie wróci, że został bohaterem i dał życie kilku ludziom. Wtedy sześcioletni synek Krzysia do mnie powiedział: „Ciociu, czy to znaczy, że moje dzieci nie będą miały dziadka?”. To pytanie mnie wryło. Całą noc się modliłam, aż o szóstej rano poczułam, że właśnie wtedy wyciągają mu serce. Byłam całkowicie pewna, że właśnie o szóstej rano wycinają mu serce.
Jak Pani to czuła?
Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. Intuicyjnie czułam, że właśnie o szóstej rano w poniedziałek pobierają Krzysiowi serce.
Sprawdziła Pani tę informację?
Tak. W południe odważyłam się zadzwonić do koordynatora przeszczepu i zapytałam, czy wszystko poszło pozytywnie. Koordynator zapytał, skąd wczoraj wiedziałam, że oni nie pobiorą wątroby. Nie potrafiłam mu odpowiedzieć. I spytałam, czy o szóstej rano pobrali mu serce. On nie wiedział, ale sprawdził w dokumentacji i rzeczywiście serce wyjęto bratu dokładnie o szóstej. Krzysiu uratował czworo ludzi. Poza sercem, jeszcze dwie zastawki poszły dla dzieci, a płuca dla czterdziestolatka.
Jak Pani życie zmieniło się po tym doświadczeniu pokoju serca, gdy brat umierał?
Od tamtego momentu czuję, że tu, na ziemi, nic mnie nie trzyma. Mam bardzo dobrego męża, mądre, cudowne dzieci. To, co czułam, ten niesamowity spokój serca, kiedy Krzysiu umierał, zmieniło moje patrzenie na świat i życie tu, na ziemi.
Co na przykład?
Kiedyś powiedziałam mężowi, że ani on do mnie nie należy, ani ja do niego. Oboje należymy do Boga, ale nie do siebie. Bardzo się kochamy, ale nie należymy do siebie, tylko do Boga. Przez pierwsze 10 lat małżeństwa mąż był dla mnie najważniejszy. Kiedy zaprzyjaźniony ojciec oblat na wycieczce rowerowej powiedział mi, że mąż nie jest najważniejszy, tylko Pan Bóg, to się nie zgodziłam. Uważałam, że nie miał racji. Dopiero po doświadczeniu tego pokoju serca zrozumiałam, że nie należymy do siebie, tylko do Pana Boga. Proszę sobie wyobrazić, że mój mąż po 15 latach pierwszy raz uklęknął z nami do pacierza. Wcześniej chodził do kościoła i modlił się kątem po cichu, ale nigdy razem rodzinnie i głośno. Był w tym taki nieśmiały. Zrozumiał, że jest wzorem dla naszych dwóch synów i ta wspólna modlitwa była bardzo ważna. Niestety w pewnym sensie muszę oddać synów pod jego skrzydła i to on ich musi wychować po męsku. Ten wzór modlitwy ojca na kolanach jest nie do zastąpienia.
Czy pojawiły się w Pani życiu duchowym jakieś problemy?
Po śmierci brata miałam problem z Maryją, że jednak ona go nie uratowała, choć byłam pogodzona z wolą Bożą. Po miesiącu zaczęły przychodzić do mnie wątpliwości, czy miałam prawo prosić bratową o te narządy. Czy ja jako siostra mogłam żonę Krzysia przekonywać do tej zgody. I wtedy przyśnił mi się brat, który we śnie nic nie powiedział, ale wiedząc o moich wątpliwościach, podszedł do mnie i się przytulił. Kiedy się w nocy obudziłam, byłam szczęśliwa i pewna swojej decyzji.
Czy coś jeszcze się w Pani życiu zmieniło?
Przede wszystkim się nawróciłam. Teraz czuję pokój serca, ten, którego po raz pierwszy doświadczyłam tam, na OIOM-ie. Ludzie mnie pytają, skąd biorę tyle sił. Skąd mam pozytywne podejście do życia. Bo zawierzam. Nigdy nie byłam grzeczna przed ślubem. Dyskoteki, zabawy. Ale przyszedł taki moment, nawrócenie, coś strzeliło i wtedy zmienia się priorytety, wszystko. Mam czwórkę dzieci, a kiedyś nie chciałam dzieci. Jeśli ktoś doświadczy obecności Boga, to nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Bóg potrafi przemienić człowieka całkowicie. Mój mąż też zauważył, że ja po tym swoim doświadczeniu zmieniłam się, stałam się taka spokojna.
Bardzo ważna dla mnie stała się codzienna Eucharystia. Jestem tym, czym się karmię, dlatego staram się codziennie chodzić na Eucharystię. Ludzie pytają się mnie, skąd we mnie tyle szczęścia. Z Eucharystii i Słowa Bożego. Trzeba karmić się Słowem Bożym. Czasami przy klientach mówię: „Panie Jezu, ratuj”, i zepsuty komputer się naprawia. To takie proste. Nie wstydzę się tego. Teraz jak czytam Pismo Święte, inaczej je odbieram. Na przykład zdanie: „[…] zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom” (Mt 11,25). Dopiero teraz to rozumiem. To wszystko jest takie proste. W tej prostocie jest piękno. Trzeba żyć prosto i dawać świadectwo, a nie „chować światło pod korcem”.
To, co jeszcze się zmieniło w moim życiu, to podejście do sakramentu spowiedzi oraz do pogrzebu. Dobra spowiedź to jest coś, co nas naprawdę zmienia. To jest takie oczyszczenie! Pan Bóg wybaczy największy grzech. Kiedyś tego tak nie rozumiałam, a to jest tak proste. Nie komplikujmy tego! A na pogrzebach już nie płaczę, tylko pocieszam innych. Po co płakać, skoro zmarły jest w najlepszym miejscu. Miłosierdzie Boga jest większe od naszych grzechów! (…)
Poniższy tekst to fragment książki ks. Wiktora Szponara pt. „Życie po śmierci 2”, wyd. Fronda.
Czytaj też:
Chrześcijańskie posłannictwo Polski. "Bóg wtajemnicza w polskość"Czytaj też:
Czym jest Czyściec? "Świadkowie Bożego miłosierdzia"Czytaj też:
Amerykański reset. Stany (jeszcze) Zjednoczone od podszewki