Mord po sąsiedzku. Relacje dzieci ofiar rzezi wołyńskiej

Mord po sąsiedzku. Relacje dzieci ofiar rzezi wołyńskiej

Dodano: 

Katarzyna Zawadzka pamięta, jak opowiadano o grasującej w okolicy ukraińskiej bandzie. To były głównie podrostki, chłopcy 18–20-letni. Nie przypomni sobie dziś nazwiska herszta, który ich skrzyknął. Ale zebrali się i napadali. Po raz pierwszy wieś zrozumiała grozę sytuacji, gdy zamordowali trzy starsze kobiety, udające się do Huty Stepańskiej po zakupy. – Tam były lasy, duże grube drzewa. Buki, pełno choinek, jak się weszło w krzaki, nie można było wyjść. Na dole teren podmokły – opowiada Zawadzka. I z tego lasu wyskoczyli Ukraińcy. Kłuli je szpikulcami, gdzie popadło. Na żywo. Ta wieść się szybko po wsi rozeszła. – To był jeden tylko krzyk i płacz – opowiada Zawadzka. – Sąsiadka zawołała mamę, jak z lasu wyciągnęli te babki już nieżywe. Mama mnie ze sobą wzięła. Kazała, żebym zobaczyła. Powiedziała: „Chociaż nie powinnaś patrzeć, to cię przyprowadziłam, żebyś wiedziała, jak było”. Ale to się w głowie nie mieści – Zawadzka kręci głową z niedowierzaniem.

Jeszcze selekcjonowali

Nauczyciel Karol Kirschner wciąż jeszcze czuł się bezpiecznie. Powagę sytuacji zaczął rozumieć dopiero wówczas, gdy w Łobaczówce, leżącej blisko Dzikowin, banderowcy wyciągnęli w nocy z łóżek, a potem zabili dwóch polskich nauczycieli. – To już był mocny sygnał, że nacjonaliści działają także na tym terenie. Zabierają ludzi i że ojcu też to grozi – mówi Henryk Kirschner. – Jeszcze selekcjonowali tych, których chcieli zabić. Nauczyciele z Łobaczówki byli na tym terenie krótko. Kirschner przypuszcza, że o ich losie zdecydowało to, że nie zdążyli się zżyć z mieszkańcami.

A jednak i rodzina Kirschnerów była już pewna, że wcześniej czy później nacjonaliści zapukają do ich drzwi. – Przyszli w nocy. Usłyszeliśmy stukanie do zasłoniętych kocem okien i krzyki w języku polskim: „Proszę otworzyć”. Matka, chcąc chronić ojca, przejęła inicjatywę. Mówi: „Boimy się otwierać”. Na co oni: „Otwierajcie, bo będziemy rzucać granaty”. Matka uznała: „Dzieje się wola boża”. Weszło ich trzech. Z karabinami. Nie znaliśmy ich, ale nie wyglądali na wiejskich chłopaków. Z akcentu można było wnioskować, że jeden czy dwóch pochodzi z Galicji. Widzieli, że jesteśmy przestraszeni. Powiedzieli: „Nasze spotkanie mogłoby się gorzej zakończyć, ale macie duże poparcie we wsi i ludność was chroni”. Przedstawili rodzinie ultimatum: jeśli ktokolwiek odejdzie 1 km od domu, to „wsia rodyna pide w prach”, co oznaczało, że pójdzie do piachu.

Czytaj też:
Polska twierdza przeciw rzezi wołyńskiej

Trzeba przyznać, że napastnicy sami zadbali, by warunek był możliwy do spełnienia. Ponieważ Kirschnerowie nie mogli już chodzić po zakupy do Beresteczka, podrzucili im worek zboża. – Przypuszczam, że to był wynik presji byłych uczniów ojca – ocenia Henryk Kirschner. Wcześniej odwiedził ich bowiem właśnie wychowanek Karola Kirschnera. – Dopiero po latach dowiedziałem się, że był w służbie bezpieki, najbardziej niebezpiecznej części UPA, która wykonywała wyroki – dodaje.

Katarzyna Zawadzka opowiada: – Najbardziej się bałam, gdy się kładłam spać. Że już nie wstaniemy. Nocą słychać było po okolicy krzyki: „Hurra na Lachy!”. Potem rozchodziły się wieści, gdzie i na kogo napadli. Bardzo baliśmy się okrutnej śmierci. Bo żeby tylko zabili… Ale oni zadawali cierpienie. Jeden za ręce trzymał, drugi ręce czy język rżnął. Każdy się takiej śmierci boi. I o to chodziło, żeby się bać.

W kolonii Aleksandrówka Ukraińcy kazali ludności zebrać się pod jedną chatą. Potem w ten tłum zaczęli strzelać. Małe dzieci wrzucali do studni. Starsze zgromadzili w piwnicy i wrzucili do niej granat. Stryj Teresy Radziejewskiej obserwował ich schowany w żywopłocie. Opowiadał potem, jak jeden z banderowców wyrwał matce z rąk dziecko i roztrzaskał mu głowę o kant chałupy. Matkę przebił widłami. Tego dnia UPA zabiło w Aleksandrówce 92 osoby. – Nasza rodzina uszła wtedy z życiem, bo nie poszliśmy na zbiórkę pod chatę – opowiada Radziszewska.

Rzeź

W lipcu 1943 r. cała osada chodziła spać do lasu. W nocy na swoich polach wykopywali warzywa. Zupę gotowali w chaszczach. – W lasach były polany. I dużo drewna. Tam bez problemu można było rozpalić ogień i coś ugotować. Ale w takich miejscach łatwo nas było zobaczyć, więc wchodziliśmy w najgorsze krzaki. W naszej rodzinie było pięcioro dzieci, najmłodsza siostra miała półtora roku. Rodzice ryzykowali, ale chcieli, byśmy zjedli coś ciepłego – mówi Zawadzka.

Teresa Radziszewska pamięta dobrze tamto lato, kiedy i jej rodzice kryli się po chaszczach, zbożach. W dzień szli do obrządku, w nocy w krzaki. Brat miał pięć lat, siostra trzy, mama była w piątym miesiącu ciąży. Ukrywali się razem z dziadkami. W końcu rodzice podjęli decyzję, by przedostać się do Galicji. Teresa, najstarsza córka, miała zostać z babcią. Schowały się u sąsiada, Ukraińca Prokopa, w stodole. Był świadkiem Jehowy, a oni nie brali udziału w mordach.

Radziszewska przywołuje tamten dzień. – Chociaż to był już 4 września, ja nadal boso, w cienkiej sukience. Rodzice przyszli do nas do stodoły, mama przyniosła mi sweter. Pożegnałam się z rodzicami, bardzo płakałam. Chciałam, żeby brat został, ale on nie chciał. Mówił, że się boi, i z tatą poszli. Tego samego dnia usłyszały strzały. Babcia od razu powiedziała: „To nasze dzieci giną”. Ukrainiec, który je przechowywał, zaprzeczył. Jednak poszedł sprawdzić. Przychodzi do nas i widzi, że ja płaczę. Babcia pyta: „Co, zginęły nasze dzieci? Powiedzcie, niech choć wiemy”. On mówi: „Zabili, sukinsyny!” – płacze Teresa Radziszewska.

Wiele lat później, kiedy przyjechała do Aleksandrówki, by odszukać grób swoich rodziców, dowiedziała się, jak zginęli. Jeden z banderowców zauważył ich i zatrzymał. Znali się, bo to byli prawie sąsiedzi. – Mama prosiła, by ich nie zabijali. Potem się zorientowała, że to i tak nic nie da. Błagała więc, by najpierw zabili ją i męża, by nie musieli patrzeć na śmierć swoich dzieci. Klęknęli i modlili się. Potem ich zabili.

Ucieczka

Teresę i jej babcię uratowała znajoma Ukrainka. Przebrała starszą panią w ukraińską pasiastą spódnicę. Po drodze widziały dzieci nadziane na płoty, przybite do drzwi. Babcia ostrzegała, by się nie rozglądać. Ale trudno było nie patrzeć na walające się dookoła trupy. Napotkały także rezunów wracających z akcji. Byli pokrwawieni, ale śpiewali, jadąc na furmankach. Zatrzymali i je. – Ukrainka mówi: „Nie pokazuj, że się boisz”. Ale mnie już było wszystko jedno. Wiedziałam, że rodziców nie ma. – Zimną krew zachowała babka, która po ukraińsku przekonała, że idą do znajomego z sąsiedniej wioski. Radziszewska jest przekonana, że życie uratował jej różaniec. Tata przywiózł go dla niej z Częstochowy. Schowała różaniec do kieszeni, wyruszając w drogę.

Artykuł został opublikowany w 5/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.