Mord po sąsiedzku. Relacje dzieci ofiar rzezi wołyńskiej

Mord po sąsiedzku. Relacje dzieci ofiar rzezi wołyńskiej

Dodano: 

Rodzina Katarzyny Zawadzkiej zdecydowała się na ucieczkę, gdy Ukraińcy po raz kolejny najechali wieś. – Nasza sąsiadka miała chorego syna. Leżał na wozie, nie chodził, mało co się ruszał. Kiedy ci gospodarze usłyszeli, że Ukraińcy się zbliżają, schowali się w krzaki. Wóz z chorym pozostał. Myśleli, że niepełnosprawnemu odpuszczą, a oni go pokłuli jak sito. To było ich jedyne dziecko. – W końcu próbowali grupą przebić się przez lasy do Huty Stepańskiej. Niestety, w drodze napadł na nich oddział banderowców. – Tam żeśmy się wszyscy rozlecieli. Gdzie kto mógł, uciekał. I pogubiliśmy się – wspomina Zawadzka. Od tamtej pory nie widziała rodziców, choć jest pewna, że zostali zamordowani po drodze. Inaczej by przecież dzieci szukali. Bratem, siostrą oraz nią samą zaopiekowali się sąsiedzi. Ci sami, którym zamordowano niepełnosprawne dziecko.

Kirschnerowie przestali mieszkać w szkole, kiedy latem zobaczyli z daleka łuny pożarów. W Dzikowinach słychać było głuche dudnienie, wystrzały, ludzkie krzyki. Dopiero po czasie dowiedzieli się, że upowcy niszczyli wtedy okoliczne kolonie i przysiółki: Jeziorek, Łobaczówkę, Janówkę, Kołmaczówkę. Rodzina chodziła spać do sąsiadów.

Namawiali wciąż ojca do ucieczki. Ale on bał się, że zginą po drodze. Poza tym ciągle jeszcze wierzył w swój autorytet dobrego i lubianego dyrektora szkoły. – Nie rozumiał, że życzliwi stają się mniej życzliwi, bo sami się boją – opowiada Henryk Kirschner. Ci, którzy pomagali Polakom lub nie chcieli brać udziału w mordach, sami byli prześladowani. Nieraz zabijani.

Dyrektor szkoły nie miał świadomości, że zostali już jedyną polską rodziną zamieszkałą na terenie opanowanym przez banderowców. W końcu, w drugiej połowie lipca, wpadł do nich zdyszany sąsiad Piotr Łysakiewicz. Wykrzyczał: „Wtikajte!”. W ciągu kilku godzin Kirschnerowie byli gotowi do drogi. – Pamiętam, że mama jeszcze upiekła chleb, bo bez niego nie chcieliśmy uciekać – opowiada Henryk Kirschner. Jego ojciec pożegnał się z sąsiadami. Rozdali im część swoich rzeczy. Łysakiewicz zgodził się przewieźć rodzinę do Galicji. Na furmance jechała z nim pani Kirschner z najmłodszym synem. Ojciec z Henrykiem poruszali się po leśnych ścieżkach i drogach.

– Żegnając się z nami, Łysakiewicz wybuchnął głośnym płaczem. Dzięki niemu w rezultacie myśmy się jakoś wymknęli – Henryk Kirschner jeszcze dziś nie może ukryć wzruszenia.

Pamięć

Janina Kalinowska i Teresa Radziszewska spotkały się po wojnie w Zamościu. W domu dziecka prowadzonym przez Polski Komitet Pomocy Społecznej, w którym znalazło schronienie wiele sierot ocalałych z rzezi wołyńskiej.

Kalinowska trafiła tu w 1947 r. z obozu w Niemczech. Wywieziono ją tam podczas wojny wraz z rodziną, która się nią zaopiekowała. W amerykańskiej strefie okupacyjnej spędziła dwa lata. – Po inne dzieci zgłaszali się rodzice, ale o mnie nikt nie pytał – opowiada. Przydzielono jej opiekunkę UNRA, wyrabiano już papiery na wyjazd do domu dziecka w Stanach Zjednoczonych. W końcu jednak jakiś Polak zadeklarował, że zna jej rodzinę i że zostanie tej rodzinie przekazana. W ten sposób przekroczyła polską granicę i znalazła się w Zamościu.

Radziejewską do domu dziecka oddała babcia, z którą przeżyła całą ucieczkę. – Wytłumaczyła mi: „Słuchaj, muszę cię oddać do domu dziecka, bo ja ci żadnego wykształcenia nie dam”. Była bardzo mądrą kobietą, chciała mi dać szansę na lepsze życie – tłumaczy pani Teresa. W ten sposób z Janiną Kalinowską znalazły się na jednej sali. Radziszewska mówi: – Jesteśmy jak siostry.

Katarzyna Zawadzka ostatni raz swoją siostrę Stefanię widziała na stacji podczas drogi do Chełma. – Stefania była jeszcze dziecinna. Popatrzyłyśmy na siebie, chwilę porozmawiałyśmy i pani, która ją przygarnęła, wezwała ją do siebie – opowiada Zawadzka. Ocalone rodzeństwo trafiło do trzech różnych rodzin. Ona do domu młynarza w Żarach. Brat do ludzi, którzy mieli dwie córki i pragnęli syna. – Miałam nadzieję, że ta pani, która zaopiekowała się moją siostrą, jakoś się odezwie. Szukałam jej przez Czerwony Krzyż. Bez rezultatu – przyznaje Zawadzka.

Teresa Radziszewska pojechała na Ukrainę po 49 latach. Dzięki pomocy Ukraińców odnalazła grób rodziców: – Stało się coś dziwnego. Na tych bagnach, na tej mogile zasiała się dzika róża. Skąd się tam wzięła? Przecież nigdzie tam nie rosły.

Ekshumowała szczątki w roku 1991. – Rodzice leżeli oboje, a dzieci porzucane na nogi. Podnosiłam każdą czaszkę. Mamie jeszcze się włosy ciągnęły, bo miała warkocze tak zwinięte. I po 49 latach przywiozłam ich do Zamościa.

Katarzyna Zawadzka nie wie, gdzie pochowano jej rodziców. Co roku w lipcu daje za nich na mszę. – Codziennie widzę ich twarze… – wyznaje.

Henryk Kirschner, profesor medycyny, wiele lat poświęcił na próbę rekonstrukcji i zrozumienie tego, co stało się na Wołyniu w 1943 r. – Kiedy odszedłem na emeryturę, postanowiłem zgłębić to jeszcze raz i tam pojechałem. Plonem tych dociekań jest wspomnieniowa książka „Notatki wołyńskie”.

Po latach dowiedział się, że wielu mężczyzn z Dzikowin, zwłaszcza tych, którzy mieszkali na obrzeżach, brało udział w wyprawach na Polaków. Jednak podkreśla: – Sądzę, że byłoby nieuczciwe, gdybyśmy mówili, że wszyscy byli naszymi wrogami. Tam byli Ukraińcy uczciwi. Ostrzegali nas, pomagali nam. I przy tym sami się narażali. Gdyby nie ci prości, prawi i odważni ludzie, nie miałaby pani z kim dzisiaj rozmawiać.

Agnieszka Rybak

Artykuł został opublikowany w 5/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.