Posępna muzyka dobiegająca z obozu meksykańskich żołnierzy nie pozwalała zmrużyć oczu mieszkańcom Teksasu, zgromadzonym w Alamo pod San Antonio, którzy zapragnąwszy uniezależnić się od Meksyku, ledwie trzy dni wcześniej ogłosili swoją niepodległość. Jeden z nich rozpoznał melodię starej pieśni, której słowa mówiły o podrzynaniu gardeł pokonanym wrogom. Nazajutrz, wczesnym rankiem 6 marca 1836 r., Meksykanie uderzyli na tę niewielką twierdzę. Bohaterstwo jej obrońców, którzy wówczas zginęli co do jednego, jest czczone po dziś dzień i nie przesadza Waldemar Łysiak, gdy pisze, że „datę tę każde teksańskie dziecko zna od kolebki, a każde amerykańskie od pierwszej klasy w szkole”.
Alamo, które zasłużyło sobie na miano amerykańskich Termopil (i „Kolebki Teksasu”), nie powinno być jednak obojętne także polskiemu sercu. Wśród jego obrońców była bowiem garść Polaków – weteranów powstania listopadowego, którzy znaleźli się na drugiej półkuli i tam też, broniąc wolności innych, znaleźli grób.
Z Galicji do Ameryki
Po klęsce powstania listopadowego tym żołnierzom polskim, którzy od razu nie udali się na emigrację na zachód Europy i nadal pozostawali w zaborze austriackim, zagroziło wydanie w ręce władz rosyjskich. Złożyli oni wówczas petycję na ręce Austriaków, by pozwolili im pozostać w Galicji. Ci jednak się na to nie zgadzali, a po klęsce wyprawy Józefa Zaliwskiego do zaboru rosyjskiego w 1833 r. część polskich weteranów aresztowano i wywieziono do twierdzy w Brnie, skąd mieli powędrować do zaboru rosyjskiego, a stamtąd na Syberię. W tej sytuacji jeden z przywódców polskiego uchodźstwa politycznego, książę Adam Jerzy Czartoryski, udał się do Wiednia i w osobistej rozmowie z cesarzem Franciszkiem II otrzymał zgodę na to, by tym powstańcom, którzy nie mieli w zaborze austriackim rodzin i zajęcia, pozwolić na wyjazd do innego państwa. Rzecz jasna książę chciał, by udali się do któregoś z krajów zachodnioeuropejskich, w najgorszym przypadku do francuskiego wówczas Algieru. Cesarz, za podszeptem któregoś ze swoich zauszników, zdecydował jednak, by polskich żołnierzy przymusowo wywieźć do Stanów Zjednoczonych. Tego, że nie znali angielskiego i innego zajęcia niż wojaczka, nie wzięto pod uwagę.
W listopadzie 1833 r. Polaków zaokrętowano w Trieście na dwa statki – „Guerrero” oraz „Hebe”. Pierwszą nazwę nadano na cześć bohatera walki o niepodległość Meksyku przeciw Hiszpanom („Guerrero” to obecnie jeden z meksykańskich stanów), druga była imieniem mitologicznej bogini młodości. Z 234 żołnierzy i oficerów, którzy znaleźli się pod pokładami, niektórzy służyli jeszcze u Napoleona Bonapartego i w Armii Księstwa Warszawskiego. Był wśród nich także amerykański lekarz Paul Fitzsimmons, który w czasie powstania wstąpił ochotniczo do 9. pułku piechoty i dzieląc los Polaków, w tak niespodziewany sposób wracał do swojej ojczyzny.
Czytaj też:
Kit Carson - (nie)zapomniany bohater Dzikiego Zachodu
28 marca 1834 r. powstańców wysadzono w Nowym Jorku. Byli pierwszą tak dużą zwartą grupą Polaków, która przybyła do Stanów Zjednoczonych. Natychmiast wysłali petycję do komitetu pomocy powstaniu listopadowemu, powstałemu z inicjatywy Jamesa Fenimore’a Coopera, znanego amerykańskiego pisarza, autora „Ostatniego Mohikanina”, zawiadamiając o swoim przybyciu. Dzięki temu komitet szybko wystarał się dla nich o prawo osiedlenia się w Ameryce, a nawet niewielki, bo 33-dolarowy zasiłek.
Na nowojorskich ulicach polscy żołnierze wzbudzili dużą sensację. Jak pisał Wiesław Fijałkowski: „Polacy bowiem nosili ćwierćmetrowej wysokości wojskowe kaszkiety, nierzadko ozdobione pieczołowicie przechowywanymi piętnastocentymetrowymi kitkami oficerskimi i blachami srebrnych orłów”. Dlatego ich adaptację do amerykańskiego społeczeństwa rozpoczęto od podarowania im ubrań cywilnych.
Pobyt w Nowym Jorku był dla większości przejściowy. Wkrótce liczna 70-osobowa grupa wyjechała do Illinois, gdzie otrzymała ziemię i zaczęła wieść żywot farmerski. Ledwie 17-letni porucznik August Jakubowski, syn Antoniego Malczewskiego, poety romantycznego, autora słynnej „Marii”, szybko nauczył się angielskiego, napisał pierwszy polski wiersz o Indianach, a potem książkę – „Wspomnienia polskiego wygnańca”. Zawierała ona szkice z historii, literatury i obyczajów polskich, przede wszystkim wschodnich ziem polskich, a także kilka tłumaczeń z Mickiewicza i Malczewskiego, które zadedykował damom z Ameryki. Uzyskany ze sprzedaży dochód przeznaczył na wyjazd do Meksyku, gdzie od lat w armii tego państwa służył jego stryj Konstanty Malczewski. Za Jakubowskim pojechało jeszcze kilku oficerów. Z kolei równie młody porucznik Józef Truskolaski dzięki pomocy Coopera ukończył studia inżynieryjne i osiadł w Utah. Jeszcze inni zakładali szkółki sztuk pięknych, tańca, szermierki lub jazdy konnej, w których wykorzystywali umiejętności wyniesione ze swoich szlacheckich domów.
Wielu jednak czekały tylko dorywcze prace w porcie, które równały się głodowi i poniewierce. Nic dziwnego, że kiedy w mieście pojawili się werbownicy do oddziałów, które miały walczyć w dążącym do uwolnienia się spod władzy Meksyku Teksasie, Polacy, chociaż mieli mgliste pojęcie, kto z kim i o co się bije, odpowiedzieli na ten apel. Co prawda jeden z przywódców tej grupy, por. Feliks Andrzej Wardziński ze słynnego Czwartego Pułku Piechoty, bijący się z Moskalami przez całe powstanie, począwszy od walk o Arsenał w czasie nocy listopadowej, proponował, by wszyscy wstąpili do jednego oddziału. Tak się jednak nie stało, gdyż werbownicy działali bez porozumienia ze sobą i – ostatecznie – Polacy zasilili różne oddziały. Pewna część wybrała zupełnie inny kierunek, zgłaszając się do oddziałów ochotniczych, usiłujących podbić indiańskich Seminolów na Florydzie.
Na murach Alamo
W nielicznej grupie Polaków, którzy trafili pod rozkazy niespełna 25-letniego płk. Williama Barretta Travisa, byli trzej artylerzyści: ppor. Napoleon Dembicki, Adolf Pietrasiewicz i jego starszy brat Franciszek Pietrasiewicz. W dniu 12 grudnia 1835 r. wzięli udział w zdobyciu niewielkiej twierdzy El-Alamo, założonej w budynkach dawnej misji zakonu franciszkanów pod wezwaniem św. Antoniego, której nazwa pochodziła od ocieniających ją drzew alamo. Zajęcie Alamo było w części zasługą Dembickiego, który uniemożliwił Meksykanom użycie artylerii. Wówczas ich dowódca, spodziewając się, że armaty wpadną w ręce Teksańczyków, rozpoczął pertraktacje, po których zgodził się wycofać z twierdzy. Teksańczycy obsadzili Alamo, jednak już w końcu lutego 1836 r. nowa liczna armia pod osobistym dowództwem prezydenta Meksyku gen. Antonia Lopeza Santa Anny otoczyła twierdzę. 5 marca Meksykanie pozwolili opuścić Alamo kobietom i dzieciom. Było pewne, że następnego dnia rozpocznie się szturm.