Potęga polskiej husarii

Potęga polskiej husarii

Dodano: 

Z całą pewnością możemy odrzucić większość współczesnych ras, wyhodowanych w wiekach XVIII i XIX. A zatem konie angielskie, folbluty i – jak powiadał poczciwy, przedwojenny gen. Eugeniusz Ślaski – półkrówki SP, trakeny, śląskie, fryzyjskie, westfalskie, holsztyńskie, hanowerskie i wiele innych. Co więc zostaje? Jedna rasa, która wywodzi się od dawnych polskich wierzchowców: koń małopolski, o dziwo świetnie nadający się pod siodło, wytrzymały i spokojny.

Araby i małopolaki to jedyne konie, do których dopasować można repliki kulbak z XVII-wiecznym rozstawem ławek. Niestety, dzisiejsze małopolaki nie są idealnymi potomkami tych sprzed 400 lat, bo w ciągu wieków były uszlachetniane między innymi domieszką genów koni angielskich, orientalnych, a nawet kabardyńców z Kaukazu.

Wbrew temu, co można by sądzić, orientalny koń polski z XVII w. – podobnie jak dzisiejszy arab – nie był wysoki i mierzył w kłębie około 150–155 cm. Należy pamiętać jednak, że 400 lat temu ludzie byli mniejsi i drobniejsi. Konie husarii były wytrzymałe, odporne na trudy i brak dobrej paszy, a przy tym szybkie i – co najważniejsze – bardzo zwrotne.

Bojowy rumak był oczywiście szkolony do walki. Jednak owa „wyprawa konia po husarsku” nie była skomplikowanym treningiem dostępnym tylko dla wtajemniczonych. Dzisiaj każdy jeździec posiadający ujeżdżonego, pojętnego i spokojnego konia jest w stanie nauczyć go większości jej elementów. Według sarmackiego podręcznika szkolenia koni, czyli „Hippiki” Krzysztofa Pieniążka z 1607 r., wierzchowca szkolono w następujący sposób: wykreślano na ziemi dwa styczne koła o promieniu około 9 metrów każde. W okręgach tych ćwiczono skręty konia, ujeżdżając go najpierw stępem i kłusem, a potem galopem. Później przygotowywano ścieżkę o długości około 35 metrów zakończoną podwójnymi kołami o średnicy około 3,5 metra. Wszystko po to, aby rozpędzać na tym torze, a następnie ćwiczyć zawracanie na końcach. Był to ważny element szkolenia wojskowego – przygotowywanie rumaka do nagłego zwrotu i odskoku po uderzeniu na wroga.

Czytaj też:
Lisowczycy - polscy jeźdźcy apokalipsy

Ćwiczenia te zdoła wykonać dziś prawie każdy bardziej zaawansowany jeździec. Sęk jednak w tym, że bardzo trudno zmieścić się w opisanych przez Pieniążka okręgach. Trenując w opisany sposób własnego wierzchowca, mam wrażenie, że współczesne konie są większe i dłuższe niż w XVII w. Stąd bardzo trudno bez ćwiczeń zrobić zwrot w galopie na malutkim kółku o średnicy 3,5 metra, i to w dodatku wtedy, gdy wykonuje je jeździec w zbroi. Znacznie prościej zawrócić, wykonując na końcu linii półpiruet lub zatrzymując się i robiąc zwrot przez zad, jednak staropolskie podręczniki nic na ten temat nie mówią. Być może Pieniążkowi nie chodziło o to, aby jeździec wymuszał na koniu pewne manewry przez pomoce, ale aby poprzez regularne ćwiczenia sprawił, by koń sam nauczył się wykonywać ciasne zwroty.

Jedynym trudnym elementem wyprawy husarskiej była nauka tzw. korwetowania, zaadaptowana z włoskiej szkoły jazdy. Polegała ona na nauczeniu konia, aby podnosił się na tylnych nogach i wykonywał jeden lub kilka podskoków. Było to przydatne w trakcie walki, jeśli jeździec zostawał otoczony przez kilku przeciwników. Wówczas podskok konia pozwalał się ich pozbyć i przygotować do wykonania zwrotu w ciasnym miejscu.

Drzewka śmierci

Husaria górowała nad Szwedami, Moskwą i Turkami umiejętnością szarży, którą w XVI w. częściowo zatraciła kawaleria zachodnioeuropejska, preferując karakol – czyli natarcie z wykorzystaniem broni palnej. Jazda polska nie szarżowała jednak na podobieństwo dawnych rycerzy; już w XVI w. wyposażono ją w broń, która miała niewiele wspólnego z dawną kopią. Dlatego zwano ją drzewkiem.

Było to po prostu długie do nawet 6 metrów drzewce z grotem na końcu. Wykonywano je w prosty sposób – długi i cienki drąg rozpiłowywano, a następnie wydłubywano ze środka drewno i obie połówki sklejano na powrót, czasem dodatkowo oplatając rzemieniem lub włóknami konopnymi. Tak przygotowana broń była lekka i w dodatku dłuższa niż piki piechoty. Husarz dosięgał nią pikiniera, zanim w niego samego (lub częściej jego konia) wbiło się wrogie ostrze. Zwalał z konia rajtara, zanim ten zdołał dosięgnąć go rapierem lub skutecznie wystrzelić z pistoletu.

Dodatkowo husarze przewozili „drzewka” osadzone w tokach (wytokach), skórzanych tulejach zaczepionych o przedni łęk kulbaki. W trakcie ataku husarze mogli pochylić kopię, nie wyciągając jej z toku, co odciążało rękę jeźdźca.

Drzewko było doskonałą bronią do szarży. Kiedy podczas rekonstrukcji bitwy pod Kłuszynem w 2010 r. w trakcie pokazowej szarży husarii ustawiłem się na koniu na wprost atakującej grupy jeźdźców, wrażenie było porażające. Stojąc na wprost atakującej husarii, trudno się zorientować, jaka jest prawdziwa długość „drzewek”, bo ich proporce rozpraszają wzrok. Rozpędzony grot dostrzega się dopiero wówczas, gdy jest w odległości około dwóch–trzech metrów od oczu, wówczas jednak nie ma już czasu na jakiekolwiek działanie. Najemni pikinierzy z armii szwedzkiej pod Kircholmem i Kłuszynem mogli być zatem bardzo zaskoczeni długością kopii ich przeciwników.

Kopia łamała się zawsze po uderzeniu w cel. Dlatego husaria przystępowała do bitwy w płytkim szyku liczącym za czasów Sobieskiego trzy szeregi, aby uderzyć od razu jak największą liczbą kopii. Jeśli po ich skruszeniu nie przełamała szyku wroga, to zawracała po nowe „drzewka”, a jeśli ich nie miała – szarżowała znowu z koncerzami albo szablami.

Skrzydlate zbroje?

Skrzydła do dziś budzą spory. Husaria używała ich czy nie? Dysponujemy zarówno źródłami pisanymi, jak i ikonograficznymi, które potwierdzają ich użycie. Jedni historycy argumentowali, że nie da się w nich jeździć, nie można wsiąść na konia. Drudzy – że były stosowane, bo ich szum płoszył wierzchowce przeciwnika, zatrzymywał tatarskie arkany, a nawet odciążał konia.

Prawda jest dosyć prozaiczna – po założeniu półzbroi husarskiej ważącej od 12 do 16 kg dodatkowy kilogram w postaci skrzydła jest prawie niewyczuwalny. Do tego stopnia, że przebywając w domu, łatwo coś zdemolować albo połamać konstrukcję na przykład przy nieostrożnym przechodzeniu przez drzwi.

Czytaj też:
Rewanż za potop. Polscy jeźdźcy apokalipsy

Skrzydła na plecach komplikują nieco wsiadanie i zsiadanie z konia, zwłaszcza jeśli ich dolna część jest zbyt długa. Czy szumią w czasie szarży? Bywałem świadkiem, kiedy atakowało nawet 60 wierzchowców. Szumu nie było. Niewątpliwie jednak nawała skrzydlatych jeźdźców wywoływała popłoch wśród koni wroga, bo wspominają o tym niemal wszyscy cudzoziemcy mający styczność z opisywaną formacją.

Ze skrzydłami związany jest jednak jeszcze jeden mit – często rysuje się lub ukazuje je przymocowane do pleców husarzy. Takie noszono dopiero w XVIII w., kiedy opisywana formacja stała się wojskiem paradnym i pogrzebowym. W XVI i XVII w. często występowało pojedyncze skrzydło, i to w dodatku mocowane do zbroi pocztowego, a nie towarzysza. W wielu przypadkach przytwierdzano je nie do naplecznika zbroi, ale do tylnego łęku kulbaki – tak jak na „Rolce sztokholmskiej” pokazującej husarię z 1605 r. Umieszczano je także na tarczach albo u lewego boku jeźdźca.

Upadek legendy

Husaria upadła z dwóch podstawowych przyczyn. Pierwszą był niedowład skarbowy I Rzeczypospolitej, która nie była w stanie wypłacać na czas żołdu wojsku. Ponieważ służba w elitarnej jeździe wymagała dużych wydatków, już w latach 70. XVII w. wielu towarzyszy wyjeżdżało do swych majątków, pozostawiając pod chorągwią czeladź. Doprowadziło to do powstania instytucji towarzyszy sowitych, będących husarzami tylko z nazwy i nieprzebywających pod chorągwią, a w zamian za to wystawiających dodatkowego zastępcę – pocztowego. Także rotmistrzowie – dowódcy chorągwi – poczęli wyręczać się porucznikami, a ci z kolei – namiestnikami, co powodowało spadek morale i sprawności bojowej.

Druga przyczyna była natury technicznej – pod koniec XVII w. udoskonalono broń palną, wprowadzając skałkowe karabiny piechoty, strzelające szybciej i celniej niż muszkiety, tak jak pod wspomnianym Kliszowem. Odtąd „drzewko” już na zawsze musiało ustąpić miejsca kuli.

Jacek Komuda

Artykuł został opublikowany w 1/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.