Rzeczpospolitą od 1648 r. nawiedzały plagi niszczących wojen: powstanie Chmielnickiego, najazd rosyjski, potop szwedzki, wystąpienie Rakoczego... W 1657 r. sytuacja zaczęła się poprawiać. 1 czerwca owego roku wojnę Szwecji wypowiedziała Dania. Karol Gustaw ruszył zatem przeciw sąsiadowi, wycofując się z Polski ku Pomorzu Gdańskiemu. Chodziło mu o cieśniny, których posiadanie pozwalało na czerpanie krociowych zysków z ceł na handlu bałtyckim i ochronę pomorskich posiadłościom Szwecji.
Takiej okazji nie mogliśmy przegapić. 18 lipca 1658 r. Tobiasz Morsztyn (brat słynnego Andrzeja) w imieniu Rzeczypospolitej zawarł z Danią traktat obronny. Od tej pory mieliśmy nie tylko wspólnie bić Szwedów, ale namawiać do tego inne państwa (Niderlandy, Austrię, Brandenburgię). Jan Kazimierz zobowiązał się, iż ruszy do duńskiego Holsztynu. Do tego zadania użył odpowiedniego człowieka – Stefana Czarnieckiego, wówczas wojewodę ruskiego, mistrza wojny kawaleryjskiej, wsławionego szarpaniem Szwedów i pobiciem Rakoczego.
Czytaj też:
Miłosne tarapaty Bohdana Chmielnickiego
Dywizja Czarnieckiego w liczbie około 5 tys. szabel operująca na Pomorzu i potem w Danii składała się z tych samych komponentów co reszta kawalerii Rzeczypospolitej. Różnice leżały w ilościach. Czarniecki poprowadził na północ tylko cztery chorągwie husarskie, pięć lekkich (wołoskich, tatarskich, semenów) i aż 22 pancerne (kozackie). Do tego cały pułk dragonów i kilkuset panów braci z pospolitego ruszenia. Taka dysproporcja była zamierzona. Husaria i lekka jazda potrzebne były na Ukrainie i przeciw Szwedom siedzącym na Pomorzu Gdańskim. Pancerni stanowili jazdę uniwersalną: nadawali się do rozbicia szyku przeciwnika (jeśli tylko był odpowiednio zmiękczony ogniem – od tego byli wszak Austriacy oraz Brandenburczycy), jak i dalekiego obejścia, pościgu, podjazdu. Problemami polskiego kontyngentu były słabe zaopatrzenie i potężne zaległości w żołdzie, co drastycznie odbiło się na zachowaniu żołnierzy wobec cywili.
Pomorze w dymie
Zanim jeźdźcy Czarnieckiego dotarli do Danii, poznało ich Pomorze Zachodnie, wówczas własność Szwedów (od Szczecina na zachód) i Brandenburgii (będącej jeszcze przez kilka tygodni w sojuszu ze Szwecją). Zagon Czarnieckiego przekroczył granicę Korony pod koniec września 1657 r. koło Barnimia. Rozpoczęło się 10 dni grabieży, palenia młynów, porywania zakładników dla okupu. Wypad ten strategicznie okazał się niezbyt opłacalny – zaniepokojeni Szwedzi wzmocnili przeprawy na Odrze. Świeżo przeciągnięci na naszą stronę Brandenburczycy ciskali zaś na Czarnieckiego gromy za plądrowanie sojuszniczego terytorium. Wojewoda tłumaczył się niewiedzą o zawartych właśnie traktatach.
Minął miesiąc i ruszyła druga wyprawa, również złożona z samej jazdy. Bez wsparcia Austriaków zdobywanie miast nie wchodziło w grę, tym bardziej dotarcie do oddalonego o 500 km duńskiego Szlezwiku. Na wieść o maszerujących Polakach okoliczni chłopi i mieszczanie uciekali jak przed zarazą. W posiadłościach elektora Czarniecki nakazał jednak towarzystwu jako taką grzeczność. Teren na zachód od Szczecina obrócił jednak w pogorzelisko, niszcząc 160 wsi wraz z polami uprawnymi. Dochodziło do gwałtów i mordów. Wojsko czyniło to tym chętniej, iż pamiętało szwedzką soldateskę w Koronie dwa lata wcześniej. I ta wyprawa nie przyniosła konkretnych korzyści strategicznych, poza zniszczeniem zaplecza przeciwnika.
Czytaj też:
Lisowczycy - polscy jeźdźcy apokalipsy
8 marca 1658 r. omal nie doszło do załamania całej antyszwedzkiej akcji. Duńczycy, nie doczekawszy się pomocy z południa, pobici przed Szwedów podpisali w Roskilde upokarzający pokój, oddając wrogowi swoją „odwieczną” Skanię. Minęły raptem cztery miesiące i Karol Gustaw zaatakował pobitych właśnie sąsiadów ponownie. Pretekstem do ataku było „spiskowanie Duńczyków z Holandią”. Szwedzi oblegli Kopenhagę, okupowali wyspy Zelandię i Fionię. Fryderyk III był zaskoczony i zdruzgotany. Rzeczpospolita zadowolona. Koalicja wszak dalej miała sens, a Szwedów na Pomorzu Gdańskim było coraz mniej.
Głodny Polak, zły Polak
Wyprawa na pomoc Danii ruszyła z Wielkopolski 9 września 1658 r. Tuż po przekroczeniu granicy zaczęły się dezercje. Chryzostom Pasek, towarzysz chorągwi pancernej, tłumaczył ten fakt w swoich pamiętnikach dość mętnie: „Jaki taki obejrzawszy się, pomyślał sobie: miła ojczyzno, czy cię już więcej oglądać nie będę”. Wojewoda surowo karał żołnierskie przestępstwa:
Już nie ścinać ani rozstrzelać, ale za nogi u konia uwiązawszy, włóczyć po majdanie tak we wszystkim, jak kogo na ekscesie złapano, według dekretu lubo dwa, lubo trzy razy na około. I zdało się to zrazu, że to niewielkie rzeczy, ale okrutna jest męka, bo nie tylko suknie, ale i ciało tak opada, że same tylko zostają kości – pisał Pasek. – Przechodząc przez miasta na kożdej prezencie oficerowie z szablami dobytymi przed chorągwiami jechali, towarzystwo zaś pistolety, czeladź bandolety do góry trzymając.
Dyscyplinę udało się uratować. Do czasu. W momencie wejścia na teren duńskiego księstwa Szlezwik-Holsztyn trzeba było pomyśleć o przydzieleniu wojskom rejonów zaopatrzenia. Głównodowodzący, wielki elektor Fryderyk Wilhelm, wybrał dla siebie i Austriaków zachodnie wybrzeże Danii nietknięte przez Szwedów. Polakom przypadło wybrzeże wschodnie, kompletnie ogołocone już z zapasów. Naszemu wojsku w oczy zaczął zaglądać głód. Czarniecki, chcąc nie chcąc, musiał zgodzić się na znajdowanie żywności „na własną rękę”. Stojący w obliczu nadchodzącej zimy duńscy chłopi ani myśleli oddawać jedzenia czy żywego inwentarza. Brano zatem siłą, dopuszczając się również podpaleń (nieraz całych miasteczek), gwałtów i porwań kobiet.