Autorka dotarła do ostatnich świadków pamiętających jeszcze Witkacego: Oli Watowej, Ireny Krzywickiej, Anny Linke, Wally Pawlikowskiej. Pokazała też tragikomiczne, dopełniające katastroficzne wizje Witkacego, peerelowskie losy jego najbliższych, żyjących w zbydlęconym świecie, w którym on sam odmówił udziału, np. jego żony, Jadwigi Witkiewiczowej, chromej i starej, przepędzonej przez komunistę Polewkę z literackiego kołchozu na Krupniczej w Krakowie. Samotność i nędza „demonicznych” niegdyś modelek, wyprzedających jego obrazy w zamian za miejsca w domu starców.
Przypomniała tragigroteskę „grzebalnej awantury”, gdy na zakopiańskim cmentarzyku, wśród przemówień
o polsko-radzieckiej przyjaźni, pochowano zmarłą w czasie porodu Bogu ducha winną młodą Ukrainkę.
Niniejszy tekst to fragment książki Joanny Siedleckiej pt. „Mahatma Witkac”, wyd. Fronda.
Niereformowalny Witkacy
Napisałam o Witkacym książkę reporterską. Byłam ciekawa, czy reporterka ma o nim w ogóle jeszcze coś do powiedzenia. Czy żyją na przykład ludzie, którzy znali go i pamiętają, choć nigdy dotychczas o nim nie mówili, a ich relacje warto ocalić? Czy żyją „demoniczne” kobiety, klientki „Firmy Portretowej”? Przyjaciele, przelotni nawet znajomi, „wszawi wrogowie”? Czy są jeszcze resztki jego świata – chociażby przedwojennego Zakopanego – odchodzącego coraz bardziej w niepamięć?
I choć urodził się w roku 1885, dotarłam – w ostatniej na pewno chwili – do pamiętających go ostatnich „Mohikanów”, a raczej „Mohikanek”, urodzonych na początku wieku, których relacji nikt dotychczas nie spisał, a wnosiły do naszej wiedzy o nim sporo nowego.
Chociażby rodzinne spojrzenie kuzynek Witkiewiczów, między innymi generałowej Jadwigi Sosnkowskiej, na – zagadkowy wciąż – jego pobyt w Rosji, w lejbgwardii. Inny od legendy wizerunek romansu Witkacego z Ireną Solską, przedstawiony przez jej córkę, Annę Sosnowską. Relacje kobiet z jego świata: Oli Watowej, Anny Linke, Elżbiety Szemplińskiej-Sobolewskiej, Ireny Krzywickiej, która wprawdzie już kiedyś o nim pisała, ale jednak, z perspektywy swojej dziewięćdziesiątki, widziała go zupełnie inaczej. Nielicznych już kolegów „po piórze”: Alfreda Łaszowskiego, Michała Rusinka, Kazimierza Truchanowskiego – jednego już tylko, niestety, górala, i zakopiańczyków, między innymi Zofii Fedorowicz, Wally Pawlikowskiej, Stanisławy Czech-Walczakowej, pamiętających jeszcze „pana Stanisława” oraz atmosferę Zakopanego, „co się minęło”. Wspomnienia Jana Leszczyńskiego juniora, Krystyny i Zofii Głogowskich, będących przed wojną dziećmi, wychowanych jednak w „witkacowskiej” atmosferze i sporo pamiętających, chociażby jego biesiadne wierszyki. Wspomnienia kuzynów po mieczu i kądzieli, dla których był przede wszystkim „synem wuja Stacha” – Stanisława Witkiewicza.
Relacje fragmentaryczne i subiektywne, cenne jednak chociażby dlatego, że ostatnie. Sumujące się, co najważniejsze, w wizerunek jednego z najwybitniejszych, najoryginalniejszych, nieustająco aktualnych artystów XX wieku, który mimo wielu poświęconych mu pozycji – o jego teatrze, malarstwie, fotografii – biografii sensu stricto doczekał się w kraju dopiero w 2009 roku; wcześniej, w 1980 roku, poważył się na nią tylko cudzoziemiec, Amerykanin, profesor Daniel C. Gerould.
Relacje ocalające pamięć o Witkacym, dopełniające portret człowieka tragicznego: wrażliwego, cierpiącego, samotnego. Lekceważonego przez współczesnych, błazeństwem zagłuszającego swój dramat, którego przekleństwem było właśnie to, że urodził się w Europie Środkowej i utknął w Zakopanem. Jego groteskowy teatr wyprzedził przecież Ionesco i Geneta. Poczucie samotności, beznadziejności istnienia – egzystencjalizm Sartre’a i Heideggera. Ostrzeżenia i wizje zaś – Huxleya i Orwella. Relacje ukazujące go przede wszystkim jako dalekowzrocznego, przenikliwego proroka i wizjonera, który słyszał już wtedy kroki nadchodzącego Chama, przewidział los epoki – wojnę, totalitaryzm, kryzys europejskiej kultury, unifikację i „pykniczenie” ludzkości, zanik „uczuć metafizycznych”. A także, przynajmniej zdaniem moich rozmówców, ich własne, pojedyncze losy, obdarzony był przecież fenomenalną psychologiczną intuicją, o czym świadczą najlepiej jego portrety.
Interesowały mnie również witkacowskie, jak się okazało, tragikomiczne, dopełniające niejako jego wizje – „peerelowskie” losy osób mu najbliższych. Chociażby wdowy po nim, Jadwigi Witkiewiczowej – starej, chromej, samotnej, walczącej z komunistą Adamem Polewką i Podstawową Organizacją Partyjną o pokój w mieszkaniu-kołchozie w Krakowie przy Krupniczej. Tułającej się latami po ludziach, otrzymującej wreszcie kawalerkę i rentę dzięki... Józefowi Cyrankiewiczowi. Nienawidzącej zbydlęconego świata, w którym jej Staś nie chciał żyć.
Dramat Czesławy Oknińskiej, jego ostatniej przyjaciółki, odratowanej po ich wspólnym samobójstwie na Polesiu, która nie potrafiła później dźwigać ciężaru jego śmierci. Ravensbrück, który przeszła, praca w... dziale propagandy PAX, ucieczka w „Witkacową”, samotna śmierć w blokowisku, którego – tak jak Staś – nienawidziła.
Starość i nędza jego „demonicznych” kobiet, wtedy – dam z towarzystwa, gnieżdżących się dziś z wnukami w kawalerkach, sprzedających jego portrety na miejsca w domu starców. Dopiero teraz rozumiejących jego ostatnią decyzję, dzięki której uniknął również upokarzającej „końcówki”.
Zbydlęcenie związanych z nim miejsc – zniszczonej przez kwaterunek kamienicy na Brackiej, „splugawionego” Zakopanego, gdzie w rodzinnej „Witkiewiczówce” był długo... „falanster”, którego tak się bał – dom wczasowy z „ogólną stołownią” i salą telewizyjną.
Rozproszenie wielkich kolekcji jego obrazów, sprzedawanych po prostu na życie, choroby, alimenty.
Tragigroteska „grzebalnej awantury”, w której wyniku na Pęksowym Brzyzku, obok jego matki, pochowano, wśród przemówień o przyjaźni polsko-radzieckiej – Bogu ducha winną Ukrainkę. A tego nawet on – tytułujący się często Mahatmą, chyba by nie wymyślił.
W kolejnym już wydaniu Mahatmy Witkaca chciałam dodać tylko, że większość moich rozmówców już nie żyje. Tak że dziś moja reporterska książka byłaby po prostu niemożliwa. Temat „Witkacy” przeszedł wyłącznie w ręce historyków literatury. Zdążyłam naprawdę w ostatniej chwili.
Ponadto dodałam rozdział o rewelacyjnych, szczerych do bólu listach Mężowitkasa do żony – intymnym dzienniku człowieka i artysty, a także jego językowych zabawach i eksperymentach – pełnych komizmu i absurdu neologizmach, przekleństwach, które podniósł do rangi sztuki. Zebrałam również przykłady jego mniej znanej twórczości, pisane dla rozrywki i ucieczki od dręczących go glątw, rymowane wierszyki i fraszki, tzw. śpiewki poranne, tworzone zwykle podczas kąpieli. Żartobliwe, dosadne, kipiące seksem i erotyką, często niecenzuralne, nigdy jednak wulgarne, przeciwnie – pełne finezji i humoru, np.:
„Nie trafią księgi moje pod strzechy,
bo żadnych strzech już nie będzie.
Nie będzie z tego żadnej pociechy,
bo tylko świństwo rozpełznie się wszędzie”
Niniejszy tekst to fragment książki Joanny Siedleckiej pt. „Mahatma Witkac”, wyd. Fronda.
Czytaj też:
Górale mają prawo być wściekliCzytaj też:
Najstarsze szlaki turystyczne w Polsce. Skąd wziął się na nie pomysł?Czytaj też:
Premiera książki „Niezwykła Toskania” autorstwa Sławomira Kopra
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.