Likwidatorzy z AK
  • Piotr WłoczykAutor:Piotr Włoczyk

Likwidatorzy z AK

Dodano: 

Nieprzyjemna robota

– Czy czegoś żałuję? Na pewno tego, że nie udało się nam zlikwidować więcej szmalcowników. Trzeba jednak pamiętać, że ich przestępstwa – choć potworne – były wyjątkowo trudne do udowodnienia, a wykonywanie takich egzekucji poza podziemnym wymiarem sprawiedliwości mogło się skończyć polowaniem na ulicach bez żadnej kontroli – mówi „Historii Do Rzeczy” Stanisław Aronson (ur. 1925 r.) ps. Rysiek, kolega Stanisława Likiernika z warszawskiego Kedywu. Również on służył w „Kolegium A”. Dowódcą jego plutonu był Zdzisław Zajdler ps. Żbik.

– Najbardziej wryły mi się w pamięć te akcje, które nam nie wyszły. A największą z nich była nieudana likwidacja płk. Borysa Smysłowskiego-Holmstona – mówi „Rysiek”. Do tej egzekucji miało dojść w maju 1944 r. przy ulicy Belwederskiej w Warszawie. Aż 15 polskich żołnierzy dwa dni pod rząd polowało na cel, którym miał być mieszkający tam rosyjski pułkownik pracujący dla Abwehry. Jest to jeden z bardziej kontrowersyjnych wyroków polskiego podziemia. Część historyków przychyla się do wersji, że wyeliminowanie Smysłowskiego-Holmstona mogło być inspirowane przez Sowietów, którzy chcieli się posłużyć w tym celu polskim podziemiem. Stanisław Aronson uważa, że tak właśnie się stało.

Rosyjski pułkownik (rocznik 1897) od początku swojej kariery wojskowej był zaciekłym antybolszewikiem, a jego współpraca z Niemcami podczas II wojny światowej opierała się na walce ze wspólnym wrogiem – komunistyczną Rosją. Według tej wersji nie działał on bezpośrednio przeciwko Polsce, więc dziwić może wydanie na niego wyroku śmierci. Inni badacze – w tym dr Andrzej Kunert – twierdzą jednak, że nie ma konkretnych dowodów na to, iż to właśnie Kreml stał za wyrokiem na Smysłowskiego-Holmstona. Wątpliwości nie ma co do jednego: komuś bardzo zależało na zabiciu rosyjskiego pułkownika.

Likwidacja Borysa Smysłowskiego-Holmstona zakończyła się katastrofą. Grupa „Ryśka” został zauważona przez gestapo. Żołnierze musieli się ewakuować z ulicy Belwederskiej. Podczas odwrotu zginął dowodzący plutonem Aronsona „Żbik”, a także jeden z szeregowców.

– Do tej pory pamiętam zdziwienie, że poszliśmy w tyle osób kolejnego dnia dokładnie w to samo miejsce, żeby wykonać tę akcję. Zrobiliśmy jednak dokładnie to, co nam rozkazano – sądziliśmy, że ci nad nami są mądrzejsi i wiedzą, co robią. Z perspektywy mogę powiedzieć, że to, co się działo przy okazji tej akcji, było wbrew wszystkim zasadom konspiracyjnym – mówi Stanisław Aronson. – Śmierć „Żbika” była dla nas ogromnym ciosem. Był to człowiek niezwykle wartościowy, bardzo inteligentny i oddany sprawie. Nigdy się nie wysługiwał innymi. Zawsze był pierwszy, jeżeli chodzi o wykonywanie akcji.

18-letni wówczas „Rysiek”, podobnie jak „Stach”, sam nigdy nie wykonał egzekucji. – Byłem wówczas zbyt młody, żeby wykonywać wyroki, więc przypadło mi w udziale ubezpieczanie kolegów. Zwykle stałem na klatce schodowej albo przed budynkiem. Mimo że sam nie pociągałem za spust, to i tak czułem się wyróżniony, że w tak młodym wieku brałem udział w tak poważnych akcjach – podkreśla. – Przygotowanie jednej akcji mogło zająć nawet kilka tygodni. Trzeba było dokładnie poznać zwyczaje skazanego, mieć orientację w okolicy, w której ten człowiek mieszkał.

Stanisław Aronson miał bardzo dobry powód, by włączyć się do walki z okupantem. Jemu jedynemu z rodziny udało się uciec z transportu Żydów, który pod koniec 1942 r. został wysłany z Umschlagplatzu. „Rysiek” pochodził z żydowskiej rodziny z Łodzi. Po wybuchu wojny jego rodzina zaczęła uciekać coraz bardziej na wschód, co w końcu zaprowadziło ją aż do Lwowa.

Po najeździe hitlerowskich wojsk na ZSRS Aronsonowie zdecydowali się na wyjazd do... warszawskiego getta. Jak wyjaśnia Stanisław Aronson, jego rodzina nie podejrzewała wówczas nawet, że getto stanie się śmiertelną pułapką.

Na Umschlagplatzu 17-latek został oddzielony od starszej siostry i rodziców. Oni zostali wywiezieni z Warszawy kolejnym transportem. Jemu udało się kilkanaście kilometrów za Warszawą wyskoczyć z pociągu przez malutkie okienko, choć inni starali się go zatrzymać. Stanisław Aronson do dziś nie wie, gdzie zginęła jego rodzina.

Z pomocą pewnego chłopa udało mu się wrócić do Warszawy, gdzie szybko dołączył do konspiracji. Zaczynał od małego sabotażu, w końcu trafił do Kedywu. „Żbik” wiedział o jego żydowskim pochodzeniu, ale nie robił z tego powodu żadnych problemów. „Rysiek” w pełni zaangażował się w walkę o wolną Polskę. Jak podkreśla, czuł się przecież „polskim chłopcem”.

– Skazanymi na śmierć, na których wykonywaliśmy wyroki, byli zazwyczaj Polacy, którzy współpracowali z Niemcami. Zwykle byli przerażeni, więc nie stawiali oporu. W mieszkaniu podczas egzekucji byłem raz albo dwa razy – mówi Stanisław Aronson. I dodaje: – Mimo że to byli ludzie, którzy mieli wiele złego na sumieniu, te akcje nie były zbyt przyjemną robotą. Przede wszystkim z uwagi na rodziny skazanych. Niewielu z nich mieszkało samotnie. Egzekucje były przeprowadzane przeważnie rano. Trzeba było wyprowadzać resztę domowników do innego pomieszczenia. To nie było przyjemne zadanie. Wiadomo, jakie emocje towarzyszyły rodzinie skazanego.

– Zwykle nie wiedzieliśmy, za co dokładnie zapadł wyrok. Jednak dla nas to była wtedy jasna sprawa – skoro zapadł wyrok sądu podziemnego, to trzeba było go wykonać. To nie do nas należało weryfikowanie prawdziwości zarzutów. Miałem zaufanie do podziemnego wymiaru sprawiedliwości. Zdecydowana większość tych wyroków była słuszna. Oczywiście zdarzały się pomyłki albo nawet celowo niewinni ludzie byli skazywani na śmierć z powodu jakichś porachunków, ale to wszystko był jednak margines – uważa Stanisław Aronson. – Takich błędnych wyroków nie dało się uniknąć w konspiracyjnych warunkach. Bez tego wymiaru sprawiedliwości nie udałoby się utrzymać odpowiedniej postawy polskiego społeczeństwa. Likwidacje, o których było głośno, trzymały w strachu tych, którzy mogli myśleć o szkodzeniu Polsce.

Stanisław Aronson w powstaniu warszawskim walczył w elitarnym Zgrupowaniu „Radosław”. Po wojnie przedostał się na Zachód, gdzie dołączył do 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Jego stryjowi – ostatniemu żyjącemu członkowi rodziny – udało się w końcu namówić go do wyjazdu do Palestyny. Tam Stanisław Aronson rozpoczął nowe życie. Walczył w kolejnych wojnach z Arabami, choć wciąż czuł się przede wszystkim Polakiem. „Rysiek” pomógł w obronieniu granic Izraela, który po wielu latach na dobre stał się jego drugim domem.

* Stanisław Likiernik zmarł 17 kwietnia 2018 roku.

Artykuł został opublikowany w 7/2014 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.