Czy inny ustrój Rosji jest możliwy? Czy państwo rosyjskie jest na to gotowe i czy zmiany kiedykolwiek dojdą do skutku?
Niniejszy tekst to fragment książki, której autorem jest dr Maciej Pieczyński. „Nie ma innej Rosji”, wyd. Zona Zero.
Cała nadzieja w Nawalnym?
Wróćmy jednak do wczesnego Putina. Rosjanie doceniali jego wysiłki na rzecz naprawy tego, co w ich odczuciu zepsuł Jelcyn. Największym poparciem na tym etapie swoich rządów cieszył się w latach 2007 –2008, tuż przed wybuchem międzynarodowego kryzysu finansowego. Dlatego też, gdy już kryzys wybuchł, Rosjanie skłonni byli szukać przyczyn poza granicami kraju. Putin wciąż cieszył się zaufaniem. Wtedy też car przesiadł się z fotela prezydenta na fotel premiera, zamieniając się miejscami z Dmitrijem Miedwiediewem, który miał wówczas wizerunek nowoczesnego liberała. Jednak im bardziej w pamięci Rosjan zacierał się ślad po koszmarze lat dziewięćdziesiątych, tym mniejsze było ich poparcie dla Putina. Przestali się obawiać, że Jelcynowska „smuta” powróci. Przestali bać się chaosu. W tej sytuacji część Rosjan zapragnęła zmian. Zaczęli nabierać przekonania, że rządy Putina wcale nie są najlepszym, co może ich spotkać. Impulsem do protestów były fałszerstwa wyborcze. Wielu Rosjan, przy całym swoim uwielbieniu dla silnej władzy, w danym momencie doszło do wniosku, że władza ta, niechby nawet i autorytarna, powinna być wyłaniana w sposób uczciwy i transparentny. A przede wszystkim społeczeństwo powinno mieć możliwość patrzeć tejże władzy na ręce.
Przy czym należy od razu podkreślić, że w szeregach protestującej na ulicach opozycji znaleźli się nie tylko prozachodni liberałowie, ale również komuniści, nacjonaliści, anarchiści, antyfaszyści, ekolodzy czy socjaliści. Jedynym wspólnym mianownikiem była idea uczciwych wyborów, łącząca ludzi o tak różnych poglądach ponad światopoglądowymi podziałami.
Ostatecznie protesty nie przyniosły oczekiwanych skutków. Putin został prezydentem, Miedwiediew premierem, Jedna Rosja zaś po raz kolejny zdobyła większość w parlamencie. Jednak przy okazji zahartowała się stal antyputinowskiej opozycji. Protest miał wielu liderów, spośród których najważniejsze role odgrywali były wicepremier w czasach Jelcyna, centroprawicowiec Borys Niemcow, socjalista Siergiej Udalcow oraz Aleksiej Nawalny. Dość szybko czołową pozycję zdobył ten ostatni.
Nawalny, prawnik z wykształcenia, karierę polityczną zaczynał w 2000 roku jako działacz liberalno-demokratycznej partii „Jabłoko”. Kilka lat później zaczął się profilować jako aktywista walczący z korupcją. Zaczął prowadzić poczytnego opozycyjnego bloga, na którym publikował rezultaty swoich antykorupcyjnych śledztw. W późniejszych latach coraz bardziej rozwijał tę działalność. W 2011 roku założył Fundację Walki z Korupcją. Jednak rok ten był niezwykle istotny nie tyle dla Nawalnego-pogromcy korupcji, co dla Nawalnego-polityka opozycji. W lutym 2011 roku starł się w debacie radiowej z Jewgienijem Fiodorowem, deputowanym do Dumy z ramienia Jednej Rosji. Jak zauważa dziennikarz Michaił Zygar w książce Wszyscy ludzie Kremla, z tej debaty zapamiętano głównie jedno legendarne potem zdanie. Nawalny po raz pierwszy wtedy nazwał Jedną Rosję „partią żulików i złodziei”. To hasło zdominowało całą kampanię wyborczą do Dumy w 2011 roku. „Potężna propagandowa machina państwa, która pracowała na sukces rządzącej partii, dokładała wszelkich starań, by pokonać ten mem. Bezskutecznie” – pisze Zygar.
Wtedy, w 2011 roku, Nawalny musiał stoczyć walkę nie tylko z władzą, ale również z konkurentami do przywództwa na opozycji. Jesienią pod Moskwą odbywał się festiwal Ostatnia Jesień. Kluczowym punktem programu była debata trzech najważniejszych postaci opozycji: Nawalnego, Niemcowa i byłego szachowego mistrza świata Garriego Kasparowa. Liderzy debatowali o tym, w jaki sposób nawiązać walkę z władzą. Niemcow rzucił pomysł, by na kartach do głosowania pisać po prostu słowa „nachuj”, żeby w ten sposób podkreślić bezsensowność nieuczciwych wyborów. Kasparow opowiadał się za bojkotem. Nawalny słusznie zauważył, że realizacja tego typu pomysłów tylko zwiększyłaby liczbę miejsc Jednej Rosji w parlamencie. Dlatego zaproponował, by nawoływać do głosowania na kogokolwiek, byle nie na partię Putina. Wiele lat później ponownie zastosuje tę taktykę walki z Kremlem i jego otoczeniem. W 2018 roku nazwie ją „rozumnym głosowaniem”, które również będzie polegało na wspieraniu wszelkich konkurentów Jednej Rosji czy Putina.
Tę debatę, a tak naprawdę walkę o przywództwo, bezapelacyjnie wygrał Nawalny. Żaden z liderów opozycji, łącznie z najbardziej znanymi, czyli Niemcowem i Kasparowem, w ciągu całej dekady rządów Putina nie zdobył znaczącej popularności w społeczeństwie rosyjskim. Badania jasno pokazywały, że wyborców w Rosji przyciągają jedynie wysoko postawieni urzędnicy sprawujący realną władzę. Gdy ją tracili i przechodzili do opozycji, zazwyczaj wyborcy przestawali się nimi interesować. Nawalny z tego paradygmatu się wyłamał. Nieoczekiwanie okazał się pierwszym w epoce Putina popularnym politykiem opozycji. Można powiedzieć, że aż do śmierci Nawalny i Putin byli jedynymi prawdziwymi politykami w kraju. Jeden rządził krajem, drugi był jedyną znaczącą figurą na opozycji. Zdaniem części komentatorów Nawalny był wręcz jedynym politykiem rosyjskim z prawdziwego zdarzenia. A to dlatego, że Putinowi w pewnym sensie władza spadła z nieba. Nie wywalczył jej, tylko dostał w prezencie, wyznaczony przez Jelcyna na jego następcę.
Czy rzeczywiście Nawalny był z punktu widzenia Polski, Ukrainy czy Zachodu rozsądną alternatywą dla Putina? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba prześledzić poglądy, jakie na przestrzeni swojej kariery politycznej wyznawał najważniejszy rosyjski opozycjonista. Zaczynał, jak już wspomniałem, w szeregach liberalno-demokratycznej partii „Jabłoko”. Przy jej strukturach w 2004 roku założył Komitet Obrony Moskwian, zajmujący się walką z korupcją i nadużyciami władzy. W 2007 roku, pozostając członkiem tego ugrupowania, założył nowe – nacjonalistyczno-demokratyczny ruch „Naród” („Narod”). Na jego czele, oprócz Nawalnego, stanęli Zachar Prilepin i Siergiej Guliajew. Dziwić może zwłaszcza pierwsze nazwisko. Znany pisarz i publicysta, uczestnik wojny w Donbasie po stronie prorosyjskich separatystów, dziś jest radykalnym zwolennikiem agresywnego imperializmu rosyjskiego i piewcą „specoperacji”. A także bezwzględnym krytykiem prozachodniej opozycji. Przede wszystkim jednak należy zwrócić uwagę na fakt, że liberalny demokrata Nawalny utworzył ugrupowanie o charakterze nacjonalistycznym. „Naród” stawiał sobie za cel „zatrzymanie degradacji cywilizacji rosyjskiej”. Nawalny przekonywał wówczas, że „nacjonalista to ten, kto nie chce, żeby ze słowa „Rosja” usunięto rosyjski korzeń. Mamy prawo być Rosjanami w Rosji”. Tu należy dokładnie wyjaśnić, o co chodzi. W języku rosyjskim słowo „russkij” oznacza etnicznego Rosjanina. „Rosijanin” natomiast – obywatela państwa rosyjskiego. Nawalny w cytowanej wypowiedzi mówi właśnie o „russkim” korzeniu i o prawie bycia „russkim”. Czyli odwołuje się konkretnie do etnicznej rosyjskości. Zgodnie z duchem nacjonalizmu. Nacjonalistyczny zwrot w retoryce Nawalnego wywołał oburzenie w szeregach „Jabłoka”. Opozycjonista jeszcze bardziej naraził się kolegom z liberalnej partii, gdy wziął udział w „Ruskim Marszu”. Czyli w ulicznej manifestacji nacjonalistów, organizowanej corocznie przy okazji Dnia Jedności Narodowej, który przypada 4 listopada – w rocznicę wypędzenia Polaków z Kremla. Używam przymiotnika „ruski”, a nie „rosyjski”, ponieważ w tym wypadku akurat nie ma żadnych wątpliwości, że jest to marsz etnicznych Rosjan, a nie obywateli Rosji. Nawalny uczestniczył w „Ruskich Marszach” regularnie od 2007 roku. Po raz pierwszy nie pojawił się na demonstracji w 2012 roku. Wtedy tłumaczył swoją nieobecność chorobą. Rok później oficjalnie odmówił udziału.
W grudniu 2007 roku Nawalny został usunięty z partii „Jabłoko”. Oficjalnym powodem były straty wizerunkowe, jakie partia poniosła w związku z jego działalnością nacjonalistyczną. Sam polityk twierdził, że tak naprawdę padł ofiarą politycznej zemsty. Zaproponował bowiem usunięcie lidera partii – Grigorija Jawlinskiego.
Tak czy inaczej, po odejściu z „Jabłoka” Nawalny nadal głosił poglądy nacjonalistyczne. W wojnie rosyjsko-gruzińskiej 2008 roku poparł Moskwę. Wydarzenia na froncie szeroko komentował na łamach swojego bloga. Ubolewał, że podczas posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ Rosję „bili mordą o stół”. I tylko Wietnam stanął po jej stronie. Pośrednio krytykował władze w Moskwie. Jednak nie za agresywną politykę imperialną, tylko wręcz przeciwnie – za nieskuteczność. Ironizował, że słynny „wzrost autorytetu Rosji na arenie międzynarodowej” istnieje wyłącznie w głowie szefa komisji spraw zagranicznych w Radzie Federacji Michaiła Margiełowa i w telewizjach państwowych, które „tę głowę pokazują”, podczas gdy w rzeczywistości Rosja niewiele znaczy, skoro nie potrafi zdobyć poparcia dla swoich działań w Gruzji. „W obecnej sytuacji autorytet opiera się tylko na sile i zdolności użycia tej siły w sposób mądry i tam, gdzie trzeba. Jestem przekonany, że właśnie teraz »trzeba«” – pisał Nawalny 8 sierpnia 2008 roku, dzień po tym, jak Rosja rozpoczęła operację przeciwko Gruzji. Oczywiście, jak powszechnie wiadomo, geneza tego konfliktu nie była tak jednoznaczna jak w wypadku wojny rosyjsko-ukraińskiej. Nastroje separatystyczne były tutaj silniejsze, bardziej autentyczne i bardziej usprawiedliwione, niż w Donbasie czy na Krymie. Abchazja i Osetia Południowa to historycznie odrębne regiony, etnicznie ani rosyjskie, ani gruzińskie, posiadające własną tożsamość narodową i własne ambicje polityczne. Przed rozpadem ZSRS wchodziły w skład sowieckiej Gruzji na prawach republik autonomicznych. Pod koniec lat osiemdziesiątych na fali pierestrojki rozpoczęła się „parada suwerenności”. Republiki sowieckie (w tym te autonomiczne) jedna po drugiej ogłaszały niezależność od centrum związkowego w Moskwie. Aspiracje niepodległościowe pojawiły się również w Gruzji. Władze Osetii Południowej podjęły decyzję o zjednoczeniu z Osetią Północną, wchodzącą w skład Rosji. Abchazja domagała się autonomii w ramach Gruzji, a gdy jej nie otrzymała, ogłosiła niepodległość. W jednym i drugim wypadku separatyzm doprowadził do krwawych wojen Gruzji ze zbuntowanymi republikami. Ostatecznie zarówno Abchazja, jak i Osetia Południowa, de facto odłączyły się od Gruzji, tworząc państwa, nieuznawane przez społeczność międzynarodową, za to wspierane, a w rzeczywistości kontrolowane przez Rosję. Abchazja i Osetia Południowa, choć z własnej woli, to jednak stały się protektoratami Moskwy. Dla Kremla już wtedy, już w latach dziewięćdziesiątych podsycanie separatyzmu było poręcznym narzędziem w imperialnym dążeniu do utrzymania wpływu w byłych republikach sowieckich. W Osetii Południowej i w Abchazji stacjonowały wojska rosyjskie jako siły pokojowe ONZ. Latem 2008 roku narastało napięcie między Gruzją a Rosją. Wojska rosyjskie prowadziły manewry w Osetii Południowej. Między Gruzinami i Osetyjczykami dochodziło do wymiany ognia. Micheil Saakaszwili dał się sprowokować. Ogłosił rozpoczęcie operacji w celu „przywrócenia porządku konstytucyjnego” w Osetii Południowej. Do zbuntowanej republiki wysłał wojska, nakazał też ostrzał rakietowy, w którym zaczęli ginąć rosyjscy żołnierze z „misji pokojowej”. Moskwa zyskała pretekst do ataku. Rosyjskie czołgi ruszyły na Tbilisi… Do pełni kontekstu trzeba przypomnieć, że przed wojną Gruzja starała się o akcesję do NATO. Ekipa Saakaszwilego była ekipą radykalnie prozachodnią. Na terenie Gruzji dosłownie w przeddzień wojny odbywały się wspólne ćwiczenia wojsk gruzińskich i natowskich. W tym samym czasie po stronie osetyjskiej ćwiczyli tamtejsi separatyści ramię w ramię z Rosjanami. Trzeba też przypomnieć, gwoli sprawiedliwości, że Saakaszwili „pierwszy rzucił kamieniem”, ale Moskwa świadomie go do tego sprowokowała. Rosji na rękę była wojna z Gruzją, żeby uniemożliwić jej wejście do NATO. (…)
Niniejszy tekst to fragment książki, której autorem jest dr Maciej Pieczyński. „Nie ma innej Rosji”, wyd. Zona Zero.
Czytaj też:
Mało znane ludobójstwo na Polakach. Operacja polska NKWDCzytaj też:
Ani branka, ani służba. Obywatelska Armia RzeczypospolitejCzytaj też:
Zybertowicz: Fenomen AI – zjawisko, które dotąd ludzkości się nie przydarzyło
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.