PIOTR WŁOCZYK: Przejęcie Falklandów (nazywanych w Argentynie Malwinami) miało wzmocnić poparcie społeczne junty w Buenos Aires. Czy jednak Brytyjczycy sami nie prosili się o te kłopoty, wydając rok wcześniej, w 1981 r., tzw. białą księgę?
DR ANDREW ROBERTS: Wiele wskazuje na to, że był to duży błąd ze strony Londynu. W „białej księdze” nasz rząd ogłosił wycofanie ze służby m.in. lodołamacza obsługującego południowy Atlantyk, a także dwóch desantowych okrętów-doków – HMS „Intrepid” i HMS „Fearless”. Podawano również w wątpliwość sens istnienia Royal Marines, a przecież na wyspach stacjonował wówczas oddział tej formacji. Argentyńska junta uznała, że ten krok to przyznanie, iż nasza marynarka wojenna nie będzie już roztaczać nad Falklandami takiej opieki jak do tej pory. Londyn wysłał tu sygnał słabości i tak też zostało to odczytane w Buenos Aires.
Co by się stało, gdyby to nie Margaret Thatcher była wówczas premierem?
Gdyby na czele rządu stał wtedy ktoś inny, np. laburzysta Michael Foot [ówczesny przewodniczący Partii Pracy – przyp. red.] albo nawet ktoś z torysów, tyle że mniej ambitny, moglibyśmy szukać porozumienia z Argentyńczykami. Nie tylko dlatego, że zachęcali nas do tego Amerykanie. Sekretarz Stanu Alexander Haig latał w tę i z powrotem między Buenos Aires i Londynem, starając się wypracować kompromis, dzięki któremu nikt nie musiałby ze sobą walczyć. Potężne siły wywierały presję na Margaret Thatcher, by zawarła jakiś układ w sprawie współrządzenia Wyspami. Ona jednak niemal od razu rozkazała Royal Navy płynąć na południe.
W swojej książce podkreśla pan, że Thatcher musiała się natrudzić, by przekonać nawet swoich bliskich współpracowników do próby odbicia wysp. Nie dla wszystkich Brytyjczyków było oczywiste, że Falklandy muszą wrócić pod władzę Londynu?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.