Anna Herbich
Strach. Towarzyszył mi przez całe życie. Jeszcze wiele lat po wojnie, za każdym razem gdy wchodziłam do mieszkania, zaglądałam ostrożnie pod wannę. Sprawdzałam czy przypadkiem ktoś się tam nie schował i nie będzie próbował mnie skrzywdzić. Bałam się własnego cienia. Niepokój właściwie mnie nie opuszczał.
To jest właśnie piętno Wołynia i Galicji Wschodniej. Piętno ocalałych.
Kiedy wracam dziś do tamtych strasznych dni – przede wszystkim przypomina mi się strach. Wszechobecny, paraliżujący, ściskający za gardło. Ciążący w trzewiach niczym kamień. Nie pozwalający spać, jeść, myśleć. Żyć.
Ten strach narastał. Aż stał się nieodłączną częścią naszego życia. Zaczęło się od pogłosek o pierwszych mordach na Polakach. I od wrogich spojrzeń i nieprzyjaznych pomruków naszych ukraińskich sąsiadów. Potem nocami obserwowaliśmy na horyzoncie krwawe łuny. To paliły się inne polskie wioski.
A wśród nas narastała psychoza. Czy nas też czeka śmierć? Kiedy przyjdzie nasza kolej? Choć byłam dzieckiem, doskonale wyczuwałam nastroje rodziców. Widziałam, że się boją. Pamiętam, że całymi godzinami wysiadywałam w oknie i wpatrywałam się w drogę. Idą już po nas czy nie idą? Przeżyjemy ten dzień czy nie?
Coraz częściej chowaliśmy się w piwnicy, albo w ogóle nie nocowaliśmy w domu. Śmierć bowiem często przychodziła nocą.
Pewnego dnia ktoś rzucił nam na podwórko granat. Mama wpadła w panikę. Natychmiast zabrała dzieci – czyli mnie i starszego o cztery lata braciszka - i uciekła do siostry. Ale ile jednak mogliśmy tam mieszkać… Gdy się trochę uspokoiło, wróciliśmy do domu.
Czytaj też:
„Historia Do Rzeczy”: Bohaterowie Wołynia
Za dnia ludzie we wsi skupiali się w grupki. Rozglądali się nerwowo i przekazywali sobie szeptem kolejne mrożące krew w żyłach wieści. Tego zarżnęli piłą, tamtego zarąbali siekierą. Temu obcięli genitalia. Tamtej piersi. Kogoś spalili, kogoś wrzucili do studni.
Trudno nawet opisać jaki to miało wpływ na ludzką psychikę. Na nasze nerwy. Wystarczy powiedzieć, że nocami bałam się nawet wyjść do sławojki na siusiu. Bo tam też mógł przecież czaić się morderca z siekierą i nożem.
To był strach połączony z wyczekiwaniem. Wyczekiwaniem na co? Na śmierć.
Idź, zabij!
Pierwszych spalili Soplów. Dobrze znaliśmy ten dom i tę rodzinę. Mieszkali niedaleko nas, czyli w pobliżu miasteczka Podkamień w województwie tarnopolskim. My mieszkaliśmy w kolonii Palikrowy.
Na Polaków padł blady strach. Ale nie tylko na Polaków. Banderowcy nie oszczędzali również rodzin mieszanych. Jedną z takich historii nawet zapamiętałam. Dotyczyła czteroosobowej rodziny. Mama Polka, ojciec Ukrainiec. Plus dwójka dzieci – syn i córka.
W takich przypadkach obowiązywała zasada, że synów chrzciło się w cerkwi, a córki w kościele. W efekcie dziewczyna wyrosła na Polkę, a chłopak na Ukraińca. Po pewnym czasie syn przystał do bandy banderowców i pewnego dnia zaproponował ojcu, żeby we dwóch… zamordowali matkę i siostrę. Takie były bowiem instrukcje organizacji. Tylko przez mord można było zmyć hańbę, jaką było pokrewieństwo z „Laszką”.
Ojciec poprosił syna o czas do namysłu. Nazajutrz powiedział, że jest gotów na zamordowanie żony i córki. Wtedy ten mu wręczył pistolet. Idź, zabij! Kiedy już zbliżali się do sypialni żony, nagle ojciec odwrócił się i… wpakował kulę synowi. Uśmiercił go na miejscu.
Nie wiem, jakie były ich dalsze losy. Czy udało im się ujść z życiem, czy też banderowcy ich dopadli i zamordowali. Historia ta dobrze ukazuje koszmar, który rozgrywał się na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Aż trudno uwierzyć, jak nieludzka była ta ideologia. Ideologia, która nakazywała ludziom mordować najbliższych.
Mężczyźni z naszej kolonii nie chcieli z założonymi rękami czekać na śmierć. Zorganizowali patrole, wystawiali na noc czujki. Ojciec w tych dniach rzadko bywał w domu. Do nas schodziły się zaś sąsiadki z dziećmi i razem nocowaliśmy w piwnicy. Bo piwnicę mieliśmy największą w całej okolicy.
Miała pełno zakamarków i winkli. Wejście było dobrze zakamuflowane w podłodze. Na nim jeszcze, dla niepoznaki, tata stawiał beczki i słomieniaki z grochem, zbożem czy mąką.
Niestety mama chorowała na serce. Zamknięta w ciemnej, dusznej piwnicy mdlała. Trzeba było wtedy czym prędzej otwierać klapę, a to nie było proste, bo przecież stały na niej ciężary. Przy okazji wszystko wysypywało się z beczek.
Wyciągaliśmy więc mamę i ją cuciliśmy. Była to mordęga, która powtarzała się co noc. Od tamtej pory mam klaustrofobię.
Nadeszła nieuchronna katastrofa. Pewnej niedzieli usłyszeliśmy, że uzbrojeni banderowcy zbliżają się do naszej wsi. Był marzec 1944 roku, śnieg leżał jeszcze na łąkach. Ojca nie było w domu, bo akurat stał gdzieś na warcie. Przybiegli do nas przerażeni sąsiedzi i od razu zaczęli zbiegać do piwnicy.
Mama – jak się miało okazać na nasze nieszczęście - uznała jednak, że piwnica nie jest pewnym schronieniem. Wraz z innymi mieszkańcami wsi popędziliśmy do oddalonego o kilka kilometrów Podkamienia. Schroniliśmy się w klasztorze ojców Dominikanów, którego prastare, potężne mury dawały złudzenie bezpieczeństwa. Na terenie klasztoru znajdował się już tłum polskich uchodźców. Z Wołynia i z okolicznych – zagrożonych zagładą – wiosek. Do dziś mam przed oczami cały ten tłum. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Bezbronni, przestraszeni, bezradni.
Razem zaczęliśmy się modlić… Spodziewany atak jednak nie nastąpił. Ktoś przyniósł wieść, że to nie żadni banderowcy, tylko polskie wojsko na koniach. Fałszywy alarm! Odetchnęliśmy z ulgą i wyszliśmy poza mury. Ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej wsi. Okazało się jednak, że to nie było polskie wojsko… To naprawdę była UPA…
Martwe oczy
W Palikrowach zaczął się pogrom… A my znaleźliśmy się w jego centrum… W panice wbiegliśmy na teren obejścia znajomej. Miała obszerną stodołę, a w niej piwnicę. Wskoczyliśmy do środka, było już tam trochę ludzi. Cały czas dochodzili nowi. Patrzyliśmy na siebie w niemym przerażeniu. Jak się okazało wśród nas była kobieta, która była w zmowie z banderowcami. Gdy tylko rozległ się pierwszy wystrzał z pistoletu – to musiał być umówiony wcześniej znak - zaczęła się drzeć w niebogłosy.
Usłyszeli ją natychmiast. I przyszli.
- Dawaaaaaaaaj! Dawaaaaaaaaj! – oprawcy wygonili nas na łąkę.
Banderowcy byli straszni. Mundury, wysokie buty, pistolety maszynowe i karabiny. Złe, nienawistne spojrzenia. Byliśmy przerażeni. Wkrótce na łące zebrał się spory tłum – byli to niemal wszyscy mieszkańcy Palikrowów. Otoczyli nas i zaczęli wszystkim sprawdzać dokumenty. Ukraińców kierowali na jedną stronę, a Polaków na drugą. Ukrywających się w wiosce Żydów spędzili za rów. To była selekcja przed egzekucją.
Ukraińców puścili wolno, a wokół nas zaczęli rozstawiać karabiny maszynowe. Mama – jak zwykle - trzymała mnie na plecach w chuście. Dzięki temu wszytko świetnie widziałam. I zobaczyłam, że w ostatniej grupie schwytanych Polaków banderowcy przyprowadzili mojego tatę. Mój braciszek szlochał i cały się trząsł. Ukraińcy zbili go podczas drogi karabinowymi kolbami, bo nie podobało im się, że głośno płakał.
Oprawcy najpierw kazali Żydom rozebrać się do naga. Po wykonaniu rozkazu ci nieszczęśni ludzie zaczęli się modlić. Wyglądało to upiornie. Był niesamowity ziąb, a oni nie mieli na sobie żadnego ubrania. Cali dygotali z zimna, oczy zwrócili ku niebu. Zaraz odezwały się pierwsze wystrzały, a Żydzi zaczęli padać jeden po drugim na ziemię. Śnieg zrobił się czerwony od krwi.
Po prostu nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ogarnęła mnie zgroza. Potem oprawcy wzięli się za Polaków. Zaczęli ustawiać nas trójkami. Rozległy się jęki, szlochy, krzyki. Błagania. Teraz już wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie było ratunku. I nie było litości. Mieliśmy zginąć.