Jakub Ostromęcki
Markiz de Sade za swoje skandaliczne prowadzenie się przesiedział we francuskich więzieniach i psychiatrykach prawie 30 lat. Jego książki były zakazane, a nad jedną z nich wzdrygnął z obrzydzenia sam Bonaparte. Jeszcze w latach 50. XX w. w Europie wydawcy książki „120 dni Sodomy, czyli szkoła libertynizmu” mieli nieprzyjemności natury prawnej. Chociaż sadyzm jako zaburzenie istniał od narodzin homo sapiens, to sam termin i skatalogowanie związanych z nim zachowań pochodzi właśnie od nazwiska markiza.
Mroczny rękopis
De Sade – arystokrata, libertyn i oficer kawalerii, jako pisarz rozkręcił się dopiero w więziennej celi. Najsłynniejsze (i najbardziej bluźniercze) dzieła pisał anonimowo. Wypierał się ich autorstwa, choć ostatni kloszard w Paryżu nie uwierzyłby w te zapewnienia. Tworzenie „120 dni Sodomy” rozpoczął w 1785 r. Wiedział, że pisze rzecz potworną. Skleił zatem kartki tak, by powstał 12-metrowy rulon, po zwinięciu łatwy do ukrycia pod pazuchą. W 1789 r. jeden z rewolucyjnych rabusiów ukradł z celi dzieło. Markiz był zrozpaczony, myślał, że przepadło. Plugawy zwój przeleżał jednak ponad 100 lat w jednym ze szlacheckich dworów, aż w 1904 r. wydał je drukiem niemiecki seksuolog Iwan Bloch.
„120 Dni Sodomy” to pierwszy w historii katalog zboczeń i psychopatii okraszony ponurymi diagnozami dotyczącymi natury ludzkiej. Czterech zdegenerowanych arystokratów (w tym obowiązkowo jeden duchowny), przez tytułowe 120 dni wypróbowuje na swoich ofiarach kilkaset rodzajów tortur i perwersji. Większość pojmanych nie przeżyje owych eksperymentów. Arystokraci inspirują się opowieściami doświadczonych prostytutek (one też będą torturowane), z których każda opowiada najbardziej perwersyjne fragmenty swojej działalności. Akty seksu i zbrodni przeplatane są monologami, w których szlachetnie urodzeni psychopaci wyjaśniają sens swoich zachowań w duchu skrajnego libertynizmu. Żaden z nich nie ponosi kary za swe zbrodnie.
Rzecz była pisana w pośpiechu, toteż ostatnie fragmenty to jedynie spis najohydniejszych czynów. Jest tu wszystko – satanizm, ból, zoofilia, koprofilia, nekrofilia. Oto dwa urywki: „On ściska i wyciąga szczypcami sutki i odcina je nożycami (...) Curval ucina Rosetcie całą pierś” „Giton Michetta i Rosetta mają wydłubane po jednym oku i wyrwane po cztery zęby”.
W podobnym duchu utrzymane są napisane w latach 90. „Justyna i Julietta” – historie dwóch sióstr, z których jedna wybrała drogę cnoty, druga zbrodni. Cnotliwa Justyna, jak łatwo się domyślać, jest bez przerwy poniżana, gwałcona, niewolona – pod koniec powieści przypomina wrak człowieka. Julietta zaś dzięki zbrodni i frymarczeniu swym ciałem osiąga bogactwo.
Narodziny demona
Materiał do owych książek Sade zbierał całe życie – podczas orgii z własnym udziałem czy uważnej lekturze archiwów, głównie watykańskich, gdzie odkrył całe tony źródeł opisujących zboczenia antycznych i renesansowych władców.
Dzieła te nie powstałyby, gdyby nie libertynizm. Doktryna głosząca potrzebę zerwania krępujących jednostkę chrześcijańskich nakazów i zakazów. Na piedestale stawiająca poszukiwanie przyjemności i życie w zgodzie ze swoimi popędami. Libertynizm był wśród francuskich elit wieku powszechny. Dość powiedzieć, że w przedrewolucyjnym Paryżu policja co dwa miesiące łapała jakiegoś duchownego na obcowaniu seksualnym (w tym z chłopcami), a procesje Bożego Ciała dekorowane były nagimi postaciami z mitologii greckiej.
Libertynów w XVIII w. było mrowie – tak mocno ukarano jednak tylko de Sade’a. Głosił swe poglądy bowiem publicznie i w drastyczny sposób opisywał w książkach, nie bawiąc się w moralizatorskie puenty. Według markiza de Sade okrutna Natura, przygotowując nas do nieustannej walki o byt podzieliła ludzkość na silnych i słabych, katów i ofiary. Wytworzyła egoizm jako najważniejszą z postaw i zakodowała podniecenie z okrucieństwa. Wszelkie zakazy, prawa i umowy społeczne chroniące jednostkę są jedynie kaleką próbą okiełznania ludzkiego potwornego charakteru. Nie pozostaje nic innego jak podporządkować się Naturze oraz wynikającym z niej instynktom i skłonnościom. Miejsca na Boga tutaj nie ma. Szkodzi On wolności i Naturze.
Donatien Alphonse François de Sade urodził się w 1740 r. w Paryżu. Wywodził się z pradawnego, jeszcze średniowiecznego rodu. Markiz już jako malec, choć drobnej budowy i o wręcz dziewczęcych rysach twarzy, zdradzał dość agresywny temperament. Mając cztery lata, pobił dwa razy starszego krewniaka – Louisa Josepha, przyszłego księcia de Conde. Jak pisze Donald Thomas: „Sade hołubiony i podziwiany w dzieciństwie nabrał wszelkich negatywnych cech charakterystycznych dla jedynaka”. Ojca – dyplomatę – ledwie widywał. Oddanie zatem krnąbrnego bachora w ręce surowego pedagoga stało się dla rodziny koniecznością. Kilka lat spędził pod opieką stryja – opata Ébreuil w Prowansji, potem kolejne cztery lata u jezuitów, a w wieku kilkunastu lat zaciągnął się do lekkiej kawalerii. Zdawałoby się, że chłopak otrzyma solidne, tradycyjne wychowanie i stanie się wzorcowym jaśniepanem, przejętym dobrem rodu i królestwa. Nic z tego.
Jako oficer lekkiej jazdy, potem karabinierów i piechoty powąchał prochu podczas wojny siedmioletniej. „Nieźle stuknięty, ale bardzo odważny” – mówił o nim jeden z przełożonych.