Angielski gen. C.A. Keightley odłożył słuchawkę telefonu i z powątpiewaniem, raczej pro forma, zapytał płk. Klemensa Rudnickiego: „Czy pan sądzi, że 70 Polaków da sobie radę z oddziałem wypadowym 250 strzelców alpejskich?”. Rudnicki zrozumiał, że niezależnie od odpowiedzi, jakiej udzieli, polscy żołnierze nie otrzymają żadnej pomocy. Nic nie tracił, odpowiadając Anglikowi twardo pytaniem na pytanie: „Pan generał obawia się, że jest ich za mało? Ja sądzę, że jest ich – quite enough”... (całkiem wystarczająco). Ten zdobył się jedynie na mruknięcie „So!”..., raczej krytycznie oceniając tę ułańską pewność siebie (zrozumiałą zresztą w ustach polskiego kawalerzysty).
A jednak żal mu było skazanych, jak mu się wydawało, na stracenie Polaków, którzy przed ledwie kilkoma dniami znaleźli się pod jego dowództwem – zresztą i Rudnicki w duchu nie był pewien, że jest ich quite enough. Obaj oficerowie nie mieli więc tej nocy spokojnego snu. Świtem telefon zadzwonił ponownie i brytyjski generał usłyszał: „»Atak odparty. Na przedpolu zostało 20 niemieckich trupów. Polacy mają trzech rannych, w tym jeden ciężko. Polscy commandosi udali się w pościg za nieprzyjacielem«”.
Tylko ochotnicy
Scena opisana przez Melchiora Wańkowicza upamiętniała pierwszą bitwę we Włoszech stoczoną w grudniu 1943 r. przez wyjątkową w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie formację wojskową – Pierwszą Samodzielną Kompanię Komandosów. Jej historia rozpoczęła się 28 sierpnia 1942 r. Wówczas to Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski, zainspirowany przez brytyjskie dowództwo wojskowe, wydał rozkaz sformowania przeznaczonej do zadań specjalnych kompanii Commando.
Czytaj też:
Bratankowie na ratunek Powstaniu Warszawskiemu
Większość zgłaszających się do niej żołnierzy wywodziła się z 2. Batalionu Grenadierów, zwanego „Kratkowane Lwiątka” (od noszonej na furażerkach odznaki lwa na tle szkockiej kraty – tartanu), z I Korpusu PSZ. Stacjonował on w Cupar, w szkockim hrabstwie Fife, które też było miejscem formowania nowego oddziału. Ochotnicy do kompanii – bo tylko ochotników do niej przyjmowano – przybywali również zza Atlantyku i z różnych okupowanych obszarów Europy, a nawet... z Legii Cudzoziemskiej. Mimo młodego wieku większość była już prawdziwymi wojennymi weteranami, mającymi za sobą wrześniowe boje z Niemcami w 1939 r., pełną przygód wędrówkę z okupowanego kraju przez pół Europy do Francji, gdzie wiosną 1940 r. po raz drugi starli się z Niemcami, wreszcie najeżoną niebezpieczeństwami podróż na Wyspy Brytyjskie.
Po wstępnym przeszkoleniu licząca 94 żołnierzy kompania pod dowództwem kpt. Władysława Smrokowskiego wyruszyła na bardziej specjalistyczne ćwiczenia do Fairbourne w Walii. Żegnało ją liczne grono kolegów i kapelan, który – jak z typowym dla komandosów czarnym humorem wspominał Jerzy Jachimowicz – „z bólem serca włożył nas wszystkich żywcem do trumny i przepowiedział rychłą i bohaterską śmierć”.
Prawdziwie morderczy trening czekał jednak Polaków w ośrodku ćwiczebnym brytyjskich komandosów w Achnacarry w Szkocji. Musieli tam opanować znajomość różnych rodzajów broni, również tej, której używali Niemcy, strzelanie z każdej pozycji, walkę na noże i pięści, podstawy jujitsu, wspinaczkę wysokogórską, a przede wszystkim bezszelestne poruszanie się o każdej porze dnia.
Klimat panujący w tym obozie dobrze oddał autor pierwszej książki o komandosach kpt. Smrokowskiego, Mirosław Derecki, który pisał, że „w Achnacarry bezustannie się biegało, pokonywało wymyślne tory przeszkód, zdobywało okoliczne wzgórza, przekraczało rwące potoki. Do tego bezustannie lał deszcz. Jednym z najtrudniejszych ćwiczeń był tzw. Death Ride (śmiertelny rajd) – zjazd na linie przerzuconej na znacznej wysokości nad rzeką Arkaig. Odbywało się to na dodatek wśród huku rzucanych zewsząd do wody petard. Jedyną pomocą w korzystaniu z »napowietrznej kolejki« były indywidualne liny, tzw. toggle-rop’e, wchodzące w skład wyposażenia każdego komandosa”. Powrót do Fairbourne wcale nie wiązał się z odpoczynkiem. W Walii komandosi kontynuowali nie mniej mordercze szkolenie, tym razem przede wszystkim w morskich akcjach desantowych.
Dwa Krzyże VM
Szefem kompanii komandosów, nazywanym przez nich „Starym”, został, jak wspomniano, kpt. Władysław Smrokowski. Pochodzący z Krakowa instruktor w Szkole Podchorążych Rezerwy przy 4. Pułku Strzelców Podhalańskich w Cieszynie bił się z Niemcami do końca września 1939 r. Kiedy resztki pułku podhalańczyków zostały rozbite na Lubelszczyźnie, wyrwał się z niemieckiego okrążenia, przeszedł na Węgry, a stamtąd do armii polskiej we Francji. Wiosną 1940 r. jako oficer 1. Dywizji Grenadierów znów walczył z Niemcami, odnosząc ciężką ranę. Nie poddał się i tym razem, szczęśliwie docierając na Wyspy Brytyjskie. Jego męstwo doceniono Krzyżem Virtuti Militari. Nie mniejszym wyróżnieniem dla tego oficera był rozkaz objęcia dowództwa mającej powstać nowej elitarnej jednostki wojska polskiego. Dowodził nią do końca jej istnienia, awansując do stopnia majora.
Wśród podkomendnych kpt. Smrokowskiego, z przekonań narodowca, do najbarwniejszych postaci należał Henryk Jedwab, jeden z kilku polskich Żydów służących w kompanii. Urodzony w Kaliszu, rocznik 1918, po maturze ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty w Brześciu nad Bugiem i rozpoczął studia medyczne w Warszawie. Agresywne zachowania wobec żydowskich studentów na uczelni zdecydowały o wyjeździe Henryka do Francji, gdzie kontynuował studia na Uniwersytecie w Nancy. Wobec groźby wybuchu wojny, nie bacząc na doznane krzywdy, wrócił do Polski, by bronić jej przed Niemcami jako podoficer 84. Pułku Strzelców Poleskich.
Po rozbiciu pułku via Rumunia przedostał się do Francji. Wziął udział w kampanii francuskiej, następnie dotarł do Anglii, gdzie służył w tym samym co kpt. Smrokowski batalionie „Kratkowanych Lwiątek”. Jako jeden z najlepszych żołnierzy został skierowany na kurs cichociemnych, ale złamana w czasie ćwiczeń ręka uniemożliwiła jego kontynuowanie. Następnie znalazł się w brytyjskim Kierownictwie Operacji Specjalnych, o czym najpewniej przesądziła biegła znajomość języka francuskiego, i wziął udział w operacjach Brytyjczyków w okupowanej Francji. Kiedy jednak powstała polska kompania komandosów, natychmiast poprosił o przeniesienie do niej.
Czytaj też:
Bez butów do Andersa
W czasie włoskich bojów mjr Smrokowski otrzymał swoje drugie Virtuti – tym razem w kolorze złotym, a pchor. Jedwab pierwsze – Krzyż Srebrny.
Awangarda II Korpusu
Tymczasem pobyt w Anglii zbliżał się do końca. 13 września 1943 r. kompania wypłynęła z Greenock, by dziewięć dni później wylądować w Algierze. Stamtąd skierowano ją do obozu nad rzeką Oued-Kerma, gdzie przez ponad dwa miesiące kontynuowała swoje szkolenie, w całkiem innej aurze niż na mglistej wyspie. 2 grudnia 1943 r. komandosi przybyli do Tarentu jako pierwszy polski oddział, który wylądował na ziemi włoskiej. Następnie kompanię przewieziono koleją do Molfetty, a stamtąd do Capracotty, gdzie przeszła pod rozkazy dowódcy 78. brytyjskiej dywizji piechoty, gen. C.A. Keightleya, i wraz z nią zajęła odcinek frontu wzdłuż rzeki Sangro.
Następnego dnia Polacy wyruszyli na pierwszy patrol do Capracotty. Tutaj mogli się zorientować, z jak urozmaiconymi i podstępnymi metodami walki będą mieli do czynienia. „Wykonując przedziwne łamańce, stawiając nogi pomiędzy siecią drutów ostrożnie – ach, jakże ostrożnie – ludzie patrolu kolejno mijają pole minowe. Trudno określić uczucie, jakie się ma, wiedząc, że życie wszystkich zawisło na cienkim, niewidocznym nieraz druciku. W każdym razie wszyscy mają tę samą myśl: »Jak to dobrze, że przyszliśmy tu w dzień, a nie w nocy, jak to było pierwotnym zamiarem«” – pisał Maciej Zajączkowski w wydanej rok po zakończeniu wojny książce „Zielony talizman”, zawierającej reportaże z dziejów kompanii (z której też pochodzą cytaty wykorzystane w niniejszej opowieści).