Historia lotnictwa wojskowego pełna jest zadziwiających epizodów. Ludzie walczyli w przestworzach na rozmaitych – często dziwacznych – maszynach. Bez wątpienia jednak to, co latem 1967 r. pruło przestworza nad biafrańską dżunglą, przebijało wszystko. Nad buszem pikował bowiem stary, rozklekotany B-26 uratowany ze złomu i złożony do kupy z części wielu samolotów. Nierówno pracujące silniki wydawały z siebie potworny ryk, a na dżunglę sypały się odpadające nity i fragmenty kadłuba. Na dziobie osobliwej maszyny widniała groźna, szczerząca zęby paszcza rekina. W paszczy tej wywiercona była niewielka dziura, przez którą pomysłowi mechanicy wysunęli lufę ciężkiego karabinu maszynowego.
Leżał przy niej murzyński żołnierz, do którego prawej ręki przywiązany był sznurek. Jego drugi koniec znajdował się w rękach pilota. Gdy pilot nadlatywał nad cel (miał na przedniej szybie kokpitu naklejony celownik) szarpał sznurek, a w odpowiedzi żołnierz automatycznie wypuszczał serię z ckm-u. Sam bowiem leżąc w ciemnym dziobie samolotu, oczywiście niczego nie widział.Jednocześnie znajdujący się w tylnej części maszyny czarni „bombardierzy” przez otwarte drzwi wyrzucali „bomby”. Owe pociski były zwykłymi… rondlami wypełnionymi szczelnie trotylem i rozmaitym żelastwem – gwoździami, śrubami i puszkami po konserwach. Po uderzeniu w ziemię robiło to znacznie więcej huku i dymu niż poważnych szkód.
Samolot ten stanowił całe siły powietrzne Republiki Biafry. Prowincji, która w 1967 r. oddzieliła się od Nigerii i ogłosiła niepodległość. Pilotem, który siedział za sterami B-26, był zaś Jan Zumbach. Były dowódca Dywizjonu 303, polski as myśliwski z okresu II wojny światowej.
„Ach, gdyby mogli mnie teraz zobaczyć moi kumple z RAF – pisał Jan Zumbach na łamach wznowionej właśnie w Polsce książki »Ostatnia walka«. – Mnie, siedzącego za sterami odbudowanego ze złomu pudła, z groźnym malowidłem paszczy rekina. Dowodzącego załogą złożoną z Biafrańczyków i bombardującego dżunglę! Już słyszę ich ironiczne komentarze”.
Walka o ropę
O co chodziło w konflikcie między Nigerią a Biafrą? Otóż Biafra stanowiła zaledwie jedną siódmą Nigerii, ale na jej terenie znajdowały się bogate złoża ropy eksploatowane przez zachodnie koncerny. W ten sposób Biafrańczycy ze swojej kieszeni utrzymywali cały olbrzymi kraj, na co nie mieli najmniejszej ochoty. Na to wszystko nakładał się – jak to od zawsze w Afryce – konflikt plemienny. Nigeria, tak jak niemal wszystkie inne państwa Czarnego Lądu, była krajem sztucznym. Jego granice wykreślili niegdyś przy linijce biali kolonizatorzy, całkowicie nie licząc się z tym, jakie plemiona zamieszkiwały ten teren. W efekcie w granicach Nigerii znalazły się terytoria kilkuset nienawidzących się szczepów. Biafrę zamieszkiwali głównie Ibo poważnie skonfliktowani z potężnym plemieniem Hausa. W 1966 r. Hausa rzucili się na Ibo z maczetami i wymordowali ich dobre 30 tys. To przepełniło czarę goryczy.
Rok później Biafrańczycy, na których czele stanął charyzmatyczny płk Odumegwu Ojukwu, oddzielili się od Nigerii. A ponieważ złoża ropy zapewniały im spore zyski, stać ich było na zatrudnienie białych najemników. Między innymi bohatera tej opowieści Jana Zumbacha. Nigeria oczywiście nie pogodziła się z utratą złotodajnej prowincji i postanowiła zbrojnie ją odzyskać. W działaniach tych mogła liczyć na wsparcie Związku Sowieckiego. W ten sposób rozpoczęła się krwawa nigeryjska wojna domowa, która miała trwać ponad dwa lata, aż do 1970 r.
W początkowej fazie konfliktu stary B-26 pilotowany przez Jana Zumbacha dawał Biafrańczykom całkowite panowanie w powietrzu. Jak to możliwe? Otóż Nigeria nie dysponowała wówczas ani jednym bojowym samolotem! A prymitywne uzbrojenie maszyny w warunkach afrykańskiej wojny w buszu okazało się w zupełności wystarczające. Gdy B-26 nadlatywał nad maszerujące w głąb terytorium Biafry kolumny nigeryjskiej piechoty, w ich szeregach wybuchała panika. Żołnierze porzucali broń, rozbiegali się na wszystkie strony i często – na piechotę – wracali do swoich wiosek.
„Nasze bombardowania wywoływały u wroga więcej przerażenia niż strat” – pisał Zumbach.
Tutaj ważna uwaga – wspomniane bomby-rondle produkował w swoim przydomowym warsztacie biafrański… kowal. Człowiek ten nazywał się mr Willy i miał imponujące wszechstronne uzdolnienia. Otóż wykonywał on również pracę… dentysty, wyrywając za pomocą obcęgów Biafrańczykom bolące zęby. Najbardziej zaawansowaną technicznie bombą, jaką stworzył mr Willy, był pocisk w kształcie totemu. W środku zespawanej z blachy koszmarnej rogatej rzeźby umieszczony został ładunek z opóźnionym zapłonem.
Zumbach zrzucił go nad terytorium krwiożerczego plemienia Yaruba, złożonego z pogan i czcicieli totemów. Zabobonni Murzyni, gdy znaleźli statuę, która spadła z nieba, oczywiście zatargali ją do swej wioski i zaczęli wokół niej odprawiać szamańskie rytuały. Co stało się później – chyba nie ma potrzeby opisywać.
Do jednej z najbardziej spektakularnych akcji Zumbacha bez wątpienia należał nalot na nigeryjskie lotnisko w Makurdi. Polakowi i jego czarnej załodze udało się wówczas strącić nieprzyjacielski śmigłowiec, na którego pokładzie znajdowała się grupa oficerów i sam szef Sztabu Generalnego Armii Nigeryjskiej!
„Nadano mi spontanicznie tytuł Zbawcy Biafry! – wspominał Zumbach. – Stałem się dla Biafrańczyków człowiekiem numer dwa po pułkowniku Ojukwu. Mój szofer nie mógł odmówić sobie przyjemności zatrzymywania się, gromadzenia tłumów przechodniów i pokazywania im Zbawcy Biafry.
Udziałem moim stały się też hołdy zupełnie inne, mniej oficjalne i bardziej delikatnej natury: listy miłosne. Jedna z moich korespondentek przybyła nawet do hotelu z żądaniem odpowiedzi na propozycję spłodzenia z bohaterem dziecka. Gdy jednak ujrzałem ją w hallu, rzuciłem się do ucieczki. Była wprawdzie młoda, ale niestety dość szpetna. Głowę jej zdobiły ściśle przylegające drobne warkoczyki obficie nasycone pachnącym zjełczałym masłem. Mimo całego mojego poważania dla ludu Ibo spełnienie prośby młodej damy nie byłoby z mojej strony możliwe”.