Sława wojenna Zumbacha rosła z każdym dniem. Toczył on bowiem kolejne zacięte bitwy. Raz nawet obłożył bombami i przepędził z wybrzeża Biafry jedyny nigeryjski okręt wojenny – niszczyciel „Nigeria”. Niestety walka o niepodległość plemienia Ibo ostatecznie zakończyła się klęską. Dysproporcja sił między Nigerią a Biafrą była zbyt wielka. W 1970 r. Nigeryjczykom udało się spacyfikować rebelię. Jan Zumbach wrócił do Europy. Swoją ojczyznę musiał opuścić również dzielny płk Ojukwu. Człowiek, który ośmielił się rzucić wyzwanie potężnemu rządowi centralnemu. Ostatecznie zmarł on na wygnaniu w Wielkiej Brytanii w roku 2011.
Czombe i Muke
Kampania biafrańska nie była pierwszą afrykańską przygodą Jana Zumbacha. Wcześniej – w roku 1962 – zorganizował on siły powietrzne Katangi, zbuntowanej prowincji Konga. Podobnie jak w Biafrze polski pilot walczył tam przeciwko rządowi centralnemu wspieranemu przez Sowietów. Misja w Kongu miała również wymiar humorystyczny. Mowa o prezydencie Katangi Moise Czombe i naczelnym dowódcy sił zbrojnych tego państewka gen. Mukem. Obaj uważali się za wielkich strategów, a zupełnie nie znali się na prowadzeniu wojny. Wystarczy powiedzieć, że gen. Muke w belgijskiej armii kolonialnej piastował zaszczytną funkcję… kucharza.
Czytaj też:
Gan-Ganowicz - dowódca „Czerwonych Diabłów”. Najsłynniejszy polski najemnik
Gdy Zumbach po raz pierwszy trafił z oboma panami na „naradę wojenną”, planowali oni „wielką operację”, używając do tego składanych samochodowych map Michelin kupionych na stacji benzynowej. Przy okazji okazało się, że gen. Muke był niepiśmienny – trzymał bowiem mapę do góry nogami. Komizmu sytuacji dodawał wygląd przybocznej gwardii prezydenta Czombego, która była odzwierciedleniem manii wielkości afrykańskiego przywódcy. Oddajmy zresztą głos Zumbachowi:
„A gwardia ta wyglądała tak: kompania czarnych żołnierzy wystrojonych w uniformy francuskiej Garde Républicaine! W wysokich, sięgających kolan lakierowanych butach, w białych spodniach i ciemnoniebieskich huzarskich bluzach z czerwonymi wyłogami, ze słynnymi błyszczącymi hełmami, na szczycie których powiewały końskie buńczuki, z szablami przy bokach i oczywiście z brzęczącymi ostrogami u pięt”.
Mundury te dostarczone zostały przez jedną z paryskich garderób teatralnych. A ponieważ w Katandze nie było koni, gwardziści Czombego w swoich fantastycznych kolorowych mundurach jeździli dżipami. Na ogół pod silnym wpływem lokalnego piwa Simba. Czyż można się jednak temu dziwić, skoro temperatury w Katandze często wynosiły powyżej 40 st. C? Biedni, ubrani w ciepłe europejskie mundury i uzbrojeni w szable czarni gwardziści musieli się w końcu czymś schłodzić.
Na szczęście nie lepiej sprawy się miały u przeciwników, czyli w armii Konga. Pierwsze nieprzyjacielskie oddziały, które rozgonił swoim samolotem Jan Zumbach, uzbrojone były w proce, maczety i pupus, czyli stare samopały z obciętą lufą, które zamiast kul nabite były gwoździami. Z czasem uzbrojenie Nigeryjczyków nieco się poprawiło, ale niewiele im to pomogło.
„Z rykiem silników runęliśmy w dół – wspominał polski pilot. – Nasze cztery karabiny maszynowe strzelały ogniem ciągłym. Zrzuciłem swoją pierwszą bombę. Eksplodowała za daleko od ciężarówek! Niech to cholera! Ale było to jak wbicie kija w mrowisko. Gdzie nie spojrzeć, z ukrycia wyskakiwali uzbrojeni ludzie i uciekali na wszystkie strony. Po ostrym skręcie obniżyłem lot, a Wanowski tuż za mną, na wysokość czubków drzew. Zaczęliśmy ostrzeliwanie ziemi z broni pokładowej jak ongiś w 1944 roku podczas lądowania w Normandii. Zrzuciłem drugą bombę. Ciężarówka zapaliła się jasnym płomieniem. Ponownie lot w górę, aby uniknąć kolizji z drzewami. Próbę trafienia nas podjęli strzelcy wyborowi, ale bezskutecznie”.
Opisów podobnych bitew i potyczek na kartach „Ostatniej walki” Jana Zumbacha znalazło się mnóstwo. Ta książka to jednak nie tylko opowieść o niesamowitych wojennych przygodach polskiego awanturnika, lecz także malownicza panorama Afryki lat 60. A więc epoki dekolonizacji – tego nieszczęścia, które zrujnowało Czarny Ląd i wepchnęło go w otchłań tyranii i nędzy.
Polski pilot trafił do egzotycznego, barwnego świata, który opisał w sposób niezwykle dowcipny. Spał w zapluskwionych pokojach „luksusowych” afrykańskich hoteli, w których wytchnienie od koszmarnego upału dawały tylko niemrawo kręcący się pod sufitem wiatrak i ciepła whisky. Obcował z egzotycznymi zwierzętami (np. małpą, która pogryzła mu bulteriera) i imponującą dziewiczą przyrodą. Przede wszystkim spotykał jednak ciekawych ludzi. Dyktatorów, generałów, dyplomatów, przemytników, łowców przygód i zwykłych Afrykańczyków.
Z jego wspomnień dowiadujemy się np., że wszystkie wojny na Czarnym Lądzie toczone były wyłącznie przy świetle dziennym. Murzyńscy żołnierze nocą panicznie bali się bowiem czarów i kategorycznie odmawiali wyjścia z koszar.
„Byłem naocznym świadkiem scen będących dla Europejczyka wprost nie do uwierzenia – pisał Zumbach. – Katangijski żandarm stał niedbale oparty o swój automatyczny karabin FAL, przy czym dłonią zakrywał wylot lufy. Z tyłu – na czworakach – podkradł się do niego inny żandarm i nacisnął spust. Mimo powtarzanych wielokrotnie ostrzeżeń broń i tym razem była niezabezpieczona. Dłoń biedaka została rozszarpana! Pozostał z niej tylko kciuk wiszący na kikucie przegubu, z którego sikała krew. Ryczał z bólu. A autor dowcipu i jego koledzy zataczali się ze śmiechu. No cóż, niedobry kawał?”.
Kongijska epopeja Zumbacha również zakończyła się fiaskiem. Secesja Katangi została udaremniona na skutek interwencji ONZ. Nowoczesne szwedzkie myśliwce z armii narodów zjednoczonych zniszczyły wszystkie stacjonujące na katangijskich lotniskach maszyny floty Zumbacha.
Chociaż Jan Zumbach był żołnierzem przegranych wojen, pozostawił po sobie legendę polskiego asa przestworzy i szalonego awanturnika. Człowieka wielkiej przygody, który nie potrafił zamienić wojskowych butów na ciepłe kapcie i zasiąść przed kominkiem. Tam, gdzie była akcja, tam pojawiał się Jan Zumbach. Polski pilot pozostawił po sobie również kapitalne wspomnienia, które są znacznie ciekawsze od najlepszych powieści sensacyjnych. W przeciwieństwie do nich opisane przez Jana Zumbacha wydarzenia rozegrały się bowiem naprawdę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.