Fotografia jest mała, czarno-biała, z ząbkowanym rantem. Widać na niej cztery dziewczyny. Mają 12, może 13 lat. Siedzą w kajakach. Jedna przycupnęła na burcie, czyli nie odpłynęły daleko od brzegu. Lekko mrużą oczy, więc dzień jest raczej słoneczny. Trzy są w mundurkach harcerskich, jedna w letniej sukience. Patrzą prosto w obiektyw, uśmiechają się. Ta w sukience w kwiatki to moja mama. Na odwrocie podpis: „Podgrodzie, 16 VII 1956 rok”.
Czy w tamtym czasie mama ma świadomość, że spędza wakacje w szczególnym miejscu? Nie dlatego, że o Podgrodziu piszą gazety, mówią o nim w radiu, a nawet pokazywano je w kinie w kronice filmowej. Także nie dlatego, że można się tu poczuć jak w bajce. Ale dlatego, że jest to „polski Artek”, utopijna republika dziecięca, stworzona według sowieckich wzorów po to, by formować „socjalistycznego człowieka”.
Strzał w dziesiątkę
Miasteczko Dziecięce w Podgrodziu – jak na epokę stalinowską przystało – założono w iście stachanowskim tempie: w lutym 1952 r. w warszawskiej centrali Związku Spółdzielni Przemysłowych i Rzemieślniczych ktoś rzucił pomysł utworzenia miasteczka kolonijnego, a już w lecie zorganizowano pierwszy turnus. Data nie jest przypadkowa. W lipcu 1952 r. zostanie przyjęta nowa konstytucja, zmieniająca formalnie Rzeczpospolitą Polską w Polską Rzeczpospolitą Ludową, a miasteczko powstanie na jej cześć. Choć bez wątpienia jednym z powodów była też zwykła troska o najmłodszych – w wieku szkolnym były wtedy właśnie dzieci z roczników wojennych (1938–1945), bodaj najbardziej poszkodowane przez los.
Skala przedsięwzięcia jest tak ogromna, że spółdzielcom trudno byłoby zrealizować je samodzielnie, bez udziału państwa. Ale ponieważ w tamtej epoce nic się nie dzieje bez wiedzy władz i szczęśliwym trafem pomysł się podoba, budowa rusza z impetem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.