Tymoteusz Pawłowski
Pod koniec lat 70. XX w. rosyjskie wpływy w Afganistanie były bardzo duże, a rząd w Kabulu był niemal całkowicie skomunizowany. W 1979 r. lokalne władze popełniły jednak błąd: najpierw przyspieszyły „postępowe zmiany”, a gdy spotkały się z oporem społecznym – bardzo brutalnie stłumionym – zaczęły poszukiwać „afgańskiej drogi do socjalizmu”. Próby porozumienia z państwami Zachodu spowodowały – w ostatnich dniach roku – „bratnią pomoc” Związku Sowieckiego. Operacja „Sztorm-333” doprowadziła do odzyskania władzy przez twardogłowych i fizyczną likwidację przeciwników, ale nie zakończyła konfliktu, a wprost przeciwnie – zintensyfikowała go.
„Radziecka interwencja w Afganistanie” – nazwę tę ukuto w Moskwie, żeby nie używać słowa „wojna” – zaczęła się jako lokalna operacja, lecz po kilku miesiącach przemieniła się w ciężkie walki. Prosowiecki rząd w Kabulu nie był w stanie kontrolować prowincji, więc do jej spacyfikowania użyto wojsk sowieckich. To wówczas do Afganistanu przybyli pierwsi Polacy. Niestety, był to kolejny już konflikt w Azji Środkowej, w którym udział – najczęściej przymusowy – brali nasi rodacy, znajdujący się pod władzą Rosjan. W ówczesnym Związku Sowieckim zasadnicza służba wojskowa trwała co najmniej trzy lata, a mniejszości narodowe – tak jak Polacy z Wilna, Grodna i ze Lwowa – byli wysyłani do garnizonów na drugim krańcu imperium. Także do Afganistanu. W wojnie mogło brać udział nawet kilka tysięcy poborowych o polskich korzeniach. Wśród 9057 poległych w Afganistanie czerwonoarmistów było co najmniej 22 „obywateli ZSRR narodowości polskiej”. Co najmniej – nie wszyscy bowiem figurują w sowieckich dokumentach jako Polacy...
Jednak sympatia Polaków była po stronie afgańskiego ruchu oporu. Okazywano ją na wiele sposobów: publikowano artykuły w prasie podziemnej, Solidarność wydała upamiętniające znaczki pocztowe, na ulicach rozrzucano ulotki, na murach rozlepiano plakaty „Czerwonym wstęp wzbroniony”, „Afganistan – Polska. Wspólna sprawa. Jeden wróg”. Starano się również wykpić i ośmieszyć wspólnego wroga. W „Życiu Warszawy” pojawiło się ogłoszenie: „Skóry Afganów sprzedam”, a gdy telefonowało się do rzekomego handlarza, odzywała się recepcja ambasady Związku Sowieckiego. W 1982 r. na szczycie Mont Blanc zatknięto dwie flagi: jedna nosiła napis „NSZZ »Solidarność«”, a druga „Solidarność z walką ludu afgańskiego”.
Autorem tej oryginalnej manifestacji był Jacek Winkler, polski alpinista i taternik. To on kilka lat później został jednym z pierwszych polskich mudżahedinów w Afganistanie. Oprócz niego do ogarniętego wojną kraju trafiło jeszcze czworo Polaków, w tym jedna kobieta – Stasia Zedziełko, która przybyła do Afganistanu ze Stanów Zjednoczonych. Jej rolą była praca w szpitalu polowym w obozach mudżahedinów Ahmada Szaha Masuda i niesienie pomocy rannym partyzantom. Czy – skoro nie brała bezpośredniego udziału w walkach – można nazwać ją mudżahedinem? Trudne pytanie, szczególnie że tylko jeden z Polaków faktycznie walczył w Afganistanie przeciwko Sowietom.
Lech Zondek
Jako młody chłopak Lech Zondek dał się wmanewrować we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa (szerzej pisaliśmy o tym w „HDR” 8/2014) – lecz zerwał ją i w 1981 r. w Wiedniu poprosił o azyl. Wyjechał następnie do Australii, w której przez trzy lata szykował się do walki przeciwko Sowietom: ciężko pracował, przeszedł szkolenie strzeleckie i survivalowe. Nawiązał również kontakty ze środowiskiem afgańskich emigrantów. Po trzech latach otrzymał australijski paszport i wiosną 1984 r. wyjechał do Pakistanu, do przygranicznego Peszawaru.
Peszawar leży kilkadziesiąt kilometrów od granicy i był wówczas najważniejszym punktem pomocy dla mudżahedinów. Wokół miasta były obozy dla uchodźców, bazy szkoleniowe i magazyny. Miasto stanowiło również bazę dla Lecha Zondka. Kilkakrotnie przechodził przez granicę i brał udział w akcjach przeciw Armii Sowieckiej. Do boju szedł w kapeluszu z przedwojennym orłem w koronie. Był kilka razy raniony, wreszcie mudżahedini odsunęli go od działań bojowych – dużo cenniejszy był dla nich jako instruktor walki i korespondent zachodnich mediów. Fotografował, a zdjęcia wysyłał za granicę, jego relacje wielokrotnie gościły na falach radiowych Głosu Ameryki i Wolnej Europy.
„W osadzie w Nuristanie usiłował nauczyć mieszkańców walki wręcz. Gdy chwytem dżudo rozbroił pozorującego atak Afgańczyka, ten – publicznie upokorzony – zranił go nożem w rękę. To doprowadziło do katastrofy. W czasie wspinaczki przez góry Zondek nie zdołał utrzymać się na chorej ręce i odpadł od skały. Zginął na miejscu. Koledzy znaleźli jego ciało 5 lipca 1985 roku w dolinie Borgi Matal. Na grobie postawili krzyż z napisem »Lech Zondek, polski żołnierz, 1952–1985«. Krzyż później wieśniacy zużyli na opał” – opisywał jego śmierć Radosław Sikorski.
Skrzypkowiak i Winkler
W chwili śmierci Lecha Zondka wojna w Afganistanie wkraczała w swoją najbardziej krwawą fazę. Liczba żołnierzy sowieckich przekroczyła 100 tys., a wraz z formacjami podporządkowanymi KGB oraz innymi „doradcami” i „instruktorami” sięgnęła 150 tys. Komunistyczny rząd w Kabulu dysponował podobnymi siłami. Mudżahedini byli powoli wypierani w góry, coraz bardziej cierpiała ludność cywilna. Ostatecznie w czasie wojny śmierć poniosło nawet 2 mln Afgańczyków, głównie cywili.
Czytaj też:
Polak próbował uciec do Afganistanu. Oto, co go spotkało
W tej najsmutniejszej i najbardziej krwawej fazie wojny brał udział Andrzej Skrzypkowiak. Jego matką była wdowa po oficerze zamordowanym w Katyniu, a ojcem – żołnierz gen. Andersa, wywieziony wcześniej przez Rosjan na Syberię. Nazywano go „Andy”, urodził się bowiem i wychował na obczyźnie, w Anglii. Do Afganistanu dotarł jako reporter brytyjskiej telewizji BBC, ale jego materiały publikowały również amerykańskie stacje telewizyjne.