Golgota Wschodu. Polskość zgładzili tam w potworny sposób

Golgota Wschodu. Polskość zgładzili tam w potworny sposób

Dodano: 
Zesłańcy podczas budowy drogi. Zdjęcie ilustracyjne
Zesłańcy podczas budowy drogi. Zdjęcie ilustracyjne Źródło: Wikimedia Commons
Po latach dotarłem do rodzinnych relacji o zagładzie polskości na Kresach. Lektura odnalezionych dokumentów jest wstrząsająca.

Paweł Witaszek

Ciocia Hala (1909–1999) zmarła 20 lat temu. Nie była moją faworytką. Mieszkała, jak się wtedy wydawało, pod „ruską granicą” i przyjeżdżała do nas, mieszkańców warszawskiego gierkowskiego apartamentowca, na święta Wielkanocne i bożonarodzeniowe. Przyjeżdżała do nas, bo nie bardzo miała do kogo innego przyjeżdżać. Była starą panną. Może nie jakoś upiornie zrzędliwą, ale w odróżnieniu od ciotek mojego ojca na pewno nie była tryskającą radością. Była też elementem swoistej pedagogiki mojej mamy: „Pawełku, przyjeżdża ciocia Hala – postaraj się, żebym nie musiała się znowu za ciebie wstydzić”. Nie budowało to relacji. W konsekwencji niewiele, a praktycznie nic o niej nie wiedziałem.

Józef Zaremba, mój pradziadek, a ojciec cioci Hali, wyrósł na dalekich kresach I Rzeczypospolitej. Rodzina potrafiła wykazać się szlachectwem, ale własnego majątku już nie miała. Józef zarządzał więc majątkami cudzymi. Mimo wszystko żyło się dostatnio. Do kościoła jeżdżono powozem z czterema końmi. Przed I wojną Józefowi urodziło się troje dzieci (Edward, Wanda, Halina), a w jej trakcie najmłodszy syn – Władek. Edek (1905) chodził do szkoły w Humaniu.

O tych czasach, zresztą podobnie jak o innych, nic od cioci nie słyszałem. Pod koniec życia udało się jej nagrać luźne wspomnienia. Magnetofon się zacinał, taśma się później poskręcała. Zostało z tego ok. 20 minut. Słucham teraz tych opowieści z taśmy magnetofonowej przeniesionych na MP3. Słucham i odnajduję klimaty znane z opowiadań i ze wspomnień o zagładzie polskości na Kresach. W zasadzie pojawia się kilka obrazów. Każdy z nich wygląda na kopię ze znanej literatury, a ciocia Hala była przecież polonistką. Jeńcy austriaccy przydani do pomocy we dworze. Opuszczenie dworu i ucieczka do miasta. Próba ratowania mebli. Powrót do dworu po pokoju brzeskim i wkroczeniu Niemców. Wyrozumiałość okazywana chłopom, którzy przed chwilą rabowali dwór – tu ciocia opowiada, że gdy na polecenie Niemców chłopi przyszli zapłacić za zrabowany inwentarz i zapasy, dziadek brał pieniądze, a matka w drzwiach kuchennych je oddawała. Koczowanie tygodniami na dworcu w oczekiwaniu na miejsce w pociągach, które oblepione były ludźmi. Spieniężanie majątku, żeby zdobyć pieniądze na ucieczkę z bolszewickiego raju. I czekanie na Polskę, która upomni się o swoich i swoje, a w konsekwencji wyratuje z opresji.

Czytaj też:
Jak Sowieci wygnali Polaków ze Lwowa. Dopiero te metody poskutkowały

Wielu Polaków uciekało na zachód już jesienią 1919 r. Józef z rodziną wytrwali jakoś dłużej. Dzięki temu ciocia mogła wspominać wjazd Piłsudskiego do Winnicy wiosną 1920 r. Jednak do trzech razy sztuka – razem z odwrotem wojska z Kijowa spakowali się i pojechali na Zachód. Edek już wcześniej był w szkole w Równem. Żona, Julia z Tokarzewskich, z młodszymi dziećmi dotarła do Milanówka. Józef został, żeby jeszcze spakować trochę rzeczy. Przez pół roku nie było wiadomo, co się z nim dzieje – list aresztowanych ani pomordowanych nie ogłaszano, poczta przez linię frontu nie kursowała, zresztą w obie strony nie było wiadomo, na jaki adres wysyłać. W końcu, już po Bitwie Warszawskiej, pojawił się z dwiema walizkami starych ubrań. To wszystko, co udało się ocalić z rewolucyjnej i wojennej pożogi. Najcenniejsze było jednak to, że udało się ujść z życiem. Za kordonem zostały trzy siostry Józefa. Jedna najprawdopodobniej rozstrzelana z mężem, burmistrzem Baru już w trakcie rewolucji. Druga zmarła w latach 20. Ostatnia, zesłana kilka lat później, nie wróciła z zsyłki. Dzięki Internetowi po stu latach udaje się odnaleźć ich potomków.

Życie trzeba było zaczynać od nowa. W odbudowanej, ale skurczonej Rzeczypospolitej osób, które potrafiły zarządzać majątkami ziemskimi, nie brakowało. Józef trafił w okolice Słonima, gdzie administrował lasami. Wynagrodzenie było na poziomie wykwalifikowanego robotnika, więc dorabiali uprawianiem ogródka.

Mimo trudnej sytuacji finansowej dzieci się kształciły. Jedynie najmłodszy Władek zamiast się uczyć, młodo się ożenił. Niestety z panną niezbyt wysokich lotów. Ciocia Hala najpierw myślała o ścieżce artystycznej – malowała i chciała studiować w tym kierunku. W końcu trafiła na polonistykę na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.

Ciocia Hala (z lewej) i Jerzy Putrament, 1933 r.

Tuż przed wojną zaczęła pracę w gimnazjum w Baranowiczach. Pod pierwszą okupacją pracowała w szkole. Za Niemca pielęgnowała ogródki. Po wojnie goniła za przesuwającą się ponownie na zachód Polską – zapisała się na „repatriację” i w końcu wylądowała w Bielsku Podlaskim. Nie chciała przenosić się do Warszawy. Chyba potrzebowała resztek kresowego klimatu. Żyła skromnie, nie brała odznaczeń, „nie płaszczyła się po komitetach”, chociaż ze studiów znała Putramenta i w ogóle miała „wrażliwość lewicową”. Wojna wpoiła w nią przekonanie o wartości dolara. Do końca życia wszystkie wolne środki zamieniała na dolary i trzymała „w skarpecie”. Przed wojną interesowała się okultyzmem i teozofią. Z Kościołem przez większą część życia była na bakier. Pod koniec lat 70. zaczął częściej odwiedzać ją dawny uczeń (matura ’49), który został księdzem. Gdy umarła, właśnie on odprawiał mszę pogrzebową i prowadził pogrzeb. Było to akurat w roku 50-lecia matury, więc resztki klasy także pojawiły się na pogrzebie. Wśród nich mama mojej koleżanki ze szkoły podstawowej.

Właśnie ów ksiądz opowiedział historię, która zupełnie nie pasowała do znanego obrazu cioci. Otóż ciocia była zaręczona i przez wiele lat czekała na powrót z wojny swojego narzeczonego. Sprawa wydawała się lekko nieprawdopodobną legendą, bo jakoś trudno było sobie wyobrazić tę wiekową zgorzkniałą starą pannę na ślubnym kobiercu. Gdy jednak trzeba było zrobić porządek z pozostałym po cioci skromnym dobytkiem, znalazły się potwierdzające tę historię listy od Karola i pierścionek, który można uznać za zaręczynowy. Czy Karol miał wrócić z lasu, z niewoli, wywózki czy zagranicznej tułaczki – tego nie wiemy. W każdym razie ciocia czekała i się nie doczekała. Życia sobie „inaczej nie ułożyła”, za to postanowiła poświęcić się przekazywaniu młodzieży polskości. Też byłem po trosze obiektem w tej sztafecie, chociaż piękno literatury staropolskiej, którą próbowała mi podsuwać, odkryłem znacznie później i nie za jej sprawą.

Artykuł został opublikowany w 12/2018 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.