PIOTR WŁOCZYK: Winston Churchill stwierdził bez ogródek: „[gdybyśmy] szukali dziesięć lat, i tak nie znaleźlibyśmy na całym świecie gorszego miejsca niż Jałta”. Dlaczego więc to tam zorganizowano konferencję?
CATHERINE GRACE KATZ: Churchill jak zwykle w swoim stylu obrócił w żart szarą rzeczywistość: to była najlepsza z najgorszych opcji. Jałta była swego rodzaju kompromisem między aliantami. Stalin dobrze już rozumiał na tamtym etapie wojny, że w relacji z Wielką Brytanią i USA miał przewagę, a ponadto bardzo obawiał się opuszczać swoje państwo. Inna rzecz, że bał się podróży lotniczych, co eliminowało wiele opcji. Sowiecki przywódca przekonywał dodatkowo Roosevelta i Churchilla, że jego lekarze odradzają mu daleką podróż z uwagi na stan zdrowia.
W rzeczywistości sytuacja wyglądała tu dokładnie odwrotnie.
Tak, Stalin trzymał się jeszcze stosunkowo dobrze. To Roosevelt stał już nad grobem – niedługo przed wyjazdem na konferencję w Jałcie stwierdzono u amerykańskiego prezydenta chorobę, która oznaczała w tamtych czasach wyrok. A mimo to Roosevelt postanowił odbyć tak długą podróż, która najeżona była wieloma niebezpieczeństwami. Niszczyciel, na którego pokładzie prezydent dostał się na Maltę mógł zostać zaatakowany przez U-booty. Zarówno on jak i Churchill musieli przelecieć z Malty na Krym nad okupowanymi przez Niemców wyspami. Obaj przywódcy bardzo chcieli się jednak spotkać osobiście ze Stalinem i byli gotowi na to ryzyko.
Kilka dekad wcześniej pałace, w których zatrzymały się delegacje aliantów, olśniewały gości. A jak te obiekty wyglądały w lutym 1945 r.?
Pałac Liwadyjski, w którym ulokowano Roosevelta, był letnią rezydencją Mikołaja II. Nawiasem mówiąc to na włoskim patio tego pałacu zrobiono bodaj najbardziej znane zdjęcie konferencji jałtańskiej. W lutym 1945 r. ten przepięknie wyglądający z zewnątrz pałac był w środku kompletną ruiną. Niemcy wywieźli stamtąd wszystko, co tylko dało się wynieść, łącznie z klamkami.
Sowieci mieli tylko trzy tygodnie na urządzenie wnętrz na nowo. Wykorzystano do tego luksusowe przedmioty z moskiewskich hoteli, m.in. z Metropolu, które przewiezione zostały pociągami na Krym. Brakujące wyposażenie dobrano z domów lokalnych mieszkańców, zabierając im nawet popielniczki czy wieszaki na płaszcze.
W książce opisuje pani zabawne historie, gdy w pałacach zajmowanych przez Amerykanów i Brytyjczyków najwyżsi notable i generalicja musieli grzecznie czekać w długich kolejkach do toalet, których było bardzo niewiele biorąc pod uwagę wielkość delegacji. Oczywiście samym zainteresowanym, przywykłym do luksusów, na pewno nie było do śmiechu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.