Kłamstwa Stachiewicza przyjęto chętnie i powtarza się je do dziś, bo pasują doskonale do terapeutycznego mitu o tej największej militarnej klęsce, jaką kiedykolwiek Polska poniosła. Tymczasem przeczą one najoczywistszej logice i zdrowemu rozsądkowi.
Owoż nieudolny szef sztabu nieudolnego Wodza Naczelnego wpoił potomnym przekonanie, że najwyższe wojskowe kierownictwo doskonale sobie zdawało sprawę, iż własnymi siłami Polska pokonać Niemiec nie może, i z góry założyło, że rozstrzygnięcie wojny nastąpić musi na Zachodzie – naszym zaś zamiarem było uporczywą obroną związać jak największą część Wehrmachtu i wykrwawić go. Co zasadniczo zrobiliśmy, a Zachód się nie ruszył, więc kto naprawdę, za przeproszeniem, spieprzył – wniosek oczywisty. I miły sercu.
Jest tylko taki drobiazg, że o ugrupowaniu polskich wojsk w 1939 r. można powiedzieć wszystko, tylko nie to, żeby miało charakter defensywny. Przeciwnie – założenie widać jak na dłoni: wpuścić Niemców w celowo odsłonięty „worek” między armiami „Kraków” i „Łódź”, zmiażdżyć uderzeniem ze skrzydła armii „Prusy”, a następnie uderzyć całą mocą najsilniejszej armii „Poznań” wprost na Berlin, a pomocniczo na Pomorze i Prusy.
Nie było to nic innego, jak tylko powtórzenie schematu Bitwy Warszawskiej 1920 r. Podobnie zresztą planowano wojnę na wschodzie, wedle długo dopracowywanego planu „R” – skuszenie najeźdźcy do uderzenia w słaby punkt, a gdy zapędzi się na nasz teren, miażdżące uderzenie ze skrzydła. Dlatego szefem okręgu wileńskiego – z którego miała zostać rozwinięta przeznaczona do decydującego uderzenia armia „Wilno” – był ulubieniec Śmigłego-Rydza, Dąb-Biernacki, który w 1939 r. został postawiony na czele armii „Prusy”. Dlatego do 5 września Śmigły-Rydz surowo zakazywał Kutrzebie udzielenia pomocy miażdżonej armii „Łódź” – nie orientując się w rozmiarach klęski, wciąż rezerwował go do uderzenia na zachód. Dlatego wszystkie wielkie jednostki zostały wysunięte daleko przed – rzekomo, zdaniem Stachiewicza, wybraną na ostateczną linię obrony – linię Narwi i Wisły. Dlatego nie przygotowywano fortyfikacji, nawet polowych, dlatego wysunięto magazyny, cały praktycznie posiadany sprzęt i amunicję, nad granicę, a sztaby dywizji nie miały map okolic, na których przyszło im walczyć, za to komplety map terenów po drugiej stronie granicy. I dlatego już w pierwszych dniach wojny wszystko rozsypało się nam podobnie jak Sowietom w 1941 r.
Słowem: polskie dowództwo, dokładnie odwrotnie niż po fakcie tłumaczył Stachiewicz, uważało, że rozbijemy Niemców sami. To przekonanie ukształtowało nie tylko plan wojny, którą od pierwszej chwili zmienił w katastrofę, lecz także politykę Becka przed wrześniem. Bardzo przekonująco i konkretnie udowodnił to w swojej książce „Wrzesień 1939 – nowe spojrzenie” prof. Grzegorz Górski. I pewnie dlatego książka ta ukazała się nakładem autora, w stu (!) egzemplarzach. Słownie stu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.