Piotr Zychowicz: Ilu Polaków zostało zamordowanych przez Niemców w trakcie kampanii 1939 r.?
Około 16 tys.
Co to byli za ludzie?
Dr Jochen Böhler: Trzy tysiące jeńców i 13 tys. cywili. Wśród tych ostatnich większość to ofiary przypadkowych masakr, czyli Bogu ducha winni ludzie, którzy znaleźli się o złej porze w złym miejscu. Jednocześnie od pierwszych dni wojny zaczęła się eksterminacja przedstawicieli polskich elit. Lekarzy, naukowców, adwokatów, księży czy ziemian. A także byłych powstańców śląskich.
Zacznijmy od tych przypadkowych ofiar.
To byli polscy cywile zamordowani przez Wehrmacht, który – wbrew mitom – wcale nie prowadził wojny z Polską w sposób rycerski, w rękawiczkach. Zbrodnie wojenne Wehrmachtu były jednak na ogół wynikiem małego doświadczenia żołnierzy i napadów paniki. Niemcy mieli obsesję na punkcie „polskich partyzantów", których widzieli za każdym drzewem i krzakiem. Było to spowodowane pamięcią o powstaniach śląskich i historią wielkich polskich powstań narodowych. W efekcie, wkraczając do Polski, niemieccy żołnierze byli przekonani, że każdy Polak jest dla nich potencjalnym zagrożeniem. Że będą musieli walczyć nie tylko z regularną armią, ale również ze strzelającymi do nich zza węgła partyzantami. Ta psychoza doprowadziła do wielu zbrodni na cywilach.
Jak to wyglądało w praktyce?
Jest noc. Niemiecki oddział wchodzi do miasteczka. Młodzi, nieostrzelani żołnierze – proszę pamiętać, że była to pierwsza kampania Wehrmachtu – są straszliwie zdenerwowani. Panicznie boją się owych partyzantów. Napięcie sięga zenitu. I nagle rzeczywiście w ciemnościach pada strzał. Któryś z Niemców spanikował albo jakiś wartownik strzelił w powietrze. Natychmiast wybucha panika, żołnierze strzelają na wszystkie strony. Pada jeden, dwóch zabitych. Klasyczny przykład tego, co obecnie nazywa się „friendly fire”. Niemcy są jednak przekonani, że zostali ostrzelani przez podstępnych polskich partyzantów...
... i biorą odwet na mieszkańcach miasteczka.
Właśnie tak. Uważają, że Polacy złamali prawa wojenne i należy ich ukarać. Wyciągają Bogu ducha winnych ludzi z domów i dochodzi do rozstrzeliwań. Raporty, które zachowały się w aktach Wehrmachtu, mówią o tym wprost: „Doszło do wielu pomyłek, myśleliśmy, że atakują nas partyzanci". Działo się to jednak tylko w pierwszych dniach kampanii. Gdy żołnierze zorientowali się, że w Polsce nie ma żadnych partyzantów, takie zbrodnie niemal całkowicie ustały. Odwrotnie było w przypadku działających na rozkaz SS jednostek. Im głębiej wchodziły w głąb polskiego terytorium, tym więcej mordowały.
Co to były za jednostki?
Nazywały się Einsatzgruppen i posuwały się za nacierającą armią. Ich zadaniem było „oczyszczanie terenu” z Polaków stanowiących rzekome zagrożenie. Był to celowy program eksterminacji zaplanowany i zorganizowany w Berlinie. Już latem 1939 r. niemieckie służby – przy pomocy polskich obywateli niemieckiego pochodzenia – zbierały nazwiska przyszłych ofiar. Tworzyli w ten sposób specjalne czarne listy.
Kto wydał rozkazy w tej sprawie?
Mózgiem operacji był Heinrich Himmler, a wykonawcą szef policji Reinhard Heydrich. Nie było pisemnego rozkazu, który nakazywałby dowódcom Einsatzgruppen mordowanie przedstawicieli polskich elit. Dysponujemy jednak powojennymi zeznaniami członków tych formacji. Wynika z nich, że na krótko przed atakiem na Polskę Heydrich zaprosił szefów Einsatzgruppen do swojego domu w Berlinie. Oświadczył im, że w przypadku wojny z Polską ich zadaniem będzie zwalczanie ruchu oporu, a ten ruch oporu zostanie powołany właśnie przez polskie elity. Heydrich powiedział otwarcie, że jedną z metod na sparaliżowanie woli oporu polskiego narodu mogą być egzekucje.
To wystarczyło?
Tak działał ten system. Rozkazy wydawano w sposób aluzyjny. Jednak wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Na początku kampanii Einsatzgruppen zaczęły dokonywać pierwszych mordów. Najpierw na ograniczoną skalę. Zabijano po kilka – kilkanaście osób. Zameldowano o tych cyfrach do Berlina, ale okazało się, że na nikim nie zrobiło to wrażenia. Nikt nie zaprotestował, nikt nie nacisnął na hamulec. Dowódcy Einsatzgruppen jeździli regularnie do Berlina na konsultacje z Heydrichem, ale podczas tych spotkań również nikt nie miał obiekcji w sprawie mordowania Polaków. Uznali więc, że mają przyzwolenie i pełną aprobatę swoich działań. I w kolejnych dniach rozpoczęli pierwsze masakry. Machina policyjnego terroru zaczęła się rozkręcać.
Wróćmy do eksterminacyjnych działań policji i SS. Niemiecki historyk Martin Broszat okres wrzesień–grudzień ’39, nazwał okresem dzikiego terroru. Jego zdaniem wiele ówczesnych zbrodni przeciwko Polakom było inicjatywą lokalnych, partyjnych kacyków i dowódców SS niższego szczebla.
Oczywiście to, co działo się w terenie miało wpływ na zachowanie zbrodniarzy. Dobrym przykładem jest Einsatzgruppen IV, która w pierwszych dniach września wkroczyła do Bydgoszczy. Zastała tam ciała zamordowanych przez Polaków członków mniejszości niemieckiej. Zradykalizowało to członków tej formacji i z miejsca, wcześniej niż inne Einsatzgruppen, przystąpiła ona do eksterminacji Polaków. W mieście i okolicach zamordowano kilka tysięcy ludzi.
Czy gdyby w Bydgoszczy nie zginęli niemieccy cywile do tych zbrodni by nie doszło?
Doszłoby. Choć zapewne nie tak szybko. Tak jak mówiłem ludobójcze rozkazy zostały wydane jeszcze przed rozpoczęciem kampanii. Heydrich dał swoim ludziom zielone światło do dokonywania eksterminacji Polaków. Teza propagandy III Rzeszy, że to Polacy rozpoczęli spiralę obopólnej przemocy jest nie do utrzymania. Niemiecki terror nie był odwetem za zabójstwa niemieckich cywilów, decyzje o twardym kursie wobec Polaków zostały podjęte wcześniej.
Ilu niemieckich cywilów zabili Polacy?
Propaganda III Rzeszy mówiła o 58 tys. zamordowanych. Było to jednak kłamstwo, mające skompromitować Polaków. W rzeczywistości w ciągu kampanii 1939 r. życie straciło około 4,5 tys. obywateli II RP niemieckiego pochodzenia. Z reguły padli ofiarą paniki, która wybuchła w pierwszych dniach wojny. Polska administracja i armia szybko przystąpiły do odwrotu, panował chaos, ludzie wszędzie widzieli piątą kolumnę. Kraj został w końcu zaatakowany. W takiej sytuacji łatwo o nadużycia. Przypominało to mechanizm, który występował w przypadku zbrodni popełnianych na Polakach przez Wehrmacht. Zdarzały się jednak również przypadki, że Polacy wykorzystali wybuch wojny do załatwienia swoich prywatnych porachunków z niemieckimi sąsiadami.
Nieprzyjemna sprawa.
Zgoda. Kluczowe jest jednak to, że nie było żadnego antyniemieckiego programu eksterminacyjnego, który zostałby opracowany w Warszawie. To były nadużycia, które nie miały aprobaty polskich władz naczelnych. Istnieje, więc kolosalna różnica między tymi wydarzeniami, a planową eksterminacyjną działalnością Einsatzgruppen. Co więcej spośród tych niecałych 5 tys. ofiar część zginęła nie z rąk polskich żołnierzy, policjantów czy sąsiadów, ale z rąk Niemców. Ludzie ci zginęli podczas bombardowań i oblężeń polskich miast, w których mieszkali.
Dlaczego Polacy tak bardzo bali się niemieckich dywersantów?
Jeszcze przed wybuchem wojny niemieckie służby specjalne werbowały członków mniejszości niemieckiej w Polsce. Dawały im potajemnie broń i tworzyły z nich jednostki dywersyjne. Jednostki te dokonywały często nieudolnych zamachów lub po prostu były wykrywane. Wśród Polaków powstała psychoza V kolumny. Gdy wybuchła wojna, w każdym obywatelu niemieckiego pochodzenia widziano potencjalnego sabotażystę. Niestety, jak to zwykle bywa, represje spadły w zdecydowanej większości na zwykłych ludzi, a nie na prawdziwych dywersantów.
Czyli Niemcy sami narazili swoich rodaków w Polsce na niebezpieczeństwo?
Tak, to było bardzo nieodpowiedzialne. Istnieją raporty konsulów niemieckich z wiosny 1939 r., którzy apelują o zaprzestanie podobnej aktywności. Uważali, że może ona mieć katastrofalne konsekwencje dla całej mniejszości. Berlin jednak nie reagował. Wygląda więc na to, że robiono to świadomie. Narażano własnych obywateli na polskie represje, żeby móc potem wykorzystać to propagandowo.
Czy wyolbrzymienie tej tragedii przez Goebbelsa przyczyniło się do brutalizacji polityki okupacyjnej?
Niestety tak. Propaganda III Rzeszy, nagłaśniając te zabójstwa szczuła Niemców na Polaków. Starała się pokazać ich jako podludzi, bestie mordujące niemieckie kobiety i dzieci. W efekcie urzędnicy i policjanci niemieccy, którzy przybyli do okupowanej Polski pałali rządzą odwetu i traktowali przedstawicieli podbitego narodu w sposób skrajnie brutalny.
Bestialstwo Niemców wynikało chyba również z pogardy, jaką czuli do ludzi Wschodu.
Polska to był dla nich rzeczywiście Dziki Wschód, uważali, że mogą sobie tu pozwolić na więcej niż na cywilizowanym Zachodzie, na przykład we Francji. Narodowosocjalistyczna propaganda utwierdzała ich w przekonaniu, że w Polsce mają do czynienia z podludźmi.
A w jakiej mierze za tą przemoc odpowiedzialny był sam Hitler? 22 sierpnia na odprawie dla generałów miał zapowiedzieć, że w Polsce będą bezlitośnie mordowani „mężczyźni, kobiety i dzieci polskiego pochodzenia i polskiej mowy".
Nie wiadomo, czy rzeczywiście to powiedział. Wydaje się to mało prawdopodobne. Na tej odprawie nie wolno było robić notatek, ale pięciu oficerów złamało ten zakaz. Wzmianka o tych słowach pojawia się tylko w jednej relacji. Pewne jest natomiast to, że Hitler mówił, żeby się z Polską policzyć jak najszybciej. W sposób zdecydowany i surowy znosić wszelki opór. Chodziło o to, aby Polska skapitulowała, zanim do akcji wkroczą zachodni alianci. Trzeba było się spieszyć. Bez wątpienia Führer był więc odpowiedzialny za zbrodnie, do których doszło w 1939 r.
Czy mordy dokonywane przez Einsatzgruppen w 1939 r. miały miejsce tylko na terenach, które miały zostać włączone do Rzeszy?
W przytłaczającej większości tak, choć zdarzały się również egzekucje w centralnej Polsce. Najgorzej było jednak na Pomorzu. Do straszliwych mordów doszło między innymi w Piaśnicy. U boku Einsatzgruppen aktywny udział w zabójstwach brali udział członkowie Selbstschulzu. Była to stworzona naprędce paramilitarna milicja, w skład której weszli obywatele II RP pochodzenia niemieckiego. Ci ludzie znakomicie znali polskie realia i byli niezwykle pomocni w wyłapywaniu i mordowaniu wybitnych Polaków.
Te dzikie bandy zostały rozwiązane w listopadzie 1939 r.
Tak, i tym samym zakończyła się pierwsza faza rozpasanego terroru, którego najbardziej brutalnym przejawem była Intelligenzaktion. Od tego czasu Niemcy na terenach włączonych do Rzeszy nadal prowadzili niezwykle bezwzględną politykę wobec Polaków – dochodziło do aresztowań i egzekucji – jednak już nigdy nie przyjęła ona aż tak masowego, straszliwego charakteru jak jesienią 1939 r. Ocenia się, że do końca pierwszego roku wojny Einsatzgruppen zamordowały 60 tys. Polaków. To liczba kolosalna.
Na początku 1940 r. sytuacja nieco ustabilizowała się na ziemiach wcielonych, za to prawdziwa rzeź rozpoczęła się w Generalnym Gubernatorstwie.
Tak, wiosną 1940 r. w tej części Polski niemieckie władze bezpieczeństwa przeprowadziły akcję AB, czyli wymordowały kilka tysięcy wybitnych Polaków, między innymi w podwarszawskich Palmirach. Walec terroru przetoczył się więc na wschód. Pomorze, Poznańskie i Śląsk stały się bowiem częścią Rzeszy i tam policja oraz SS nie mogły już sobie tak otwarcie poczynać. Nie mogły na oczach obywateli Rzeszy dokonywać takich bestialstw. Generalne Gubernatorstwo było zaś terenem znajdującym się niejako poza prawem. Hitler nazwał je „śmietniskiem Europy”. Hans Frank i sadyści z gestapo mieli w Gubernatorstwie całkowicie wolną rękę. Niemcom było tam wolno wszystko.
Wróćmy jednak do roku 1939 i zachodniej Polski. Kiedy przeprowadzono tam akcję wymordowania chorych psychicznie?
Zabrano się za to już na samym początku kampanii. Chorych psychicznie mordowano równolegle z Polakami znajdującymi się na czarnych listach. Członkowie Einsatzgruppen odszukiwali szpitale dla nerwowo chorych i eksterminowali ich mieszkańców. Robiono to w ramach akcji T4. Tym razem wykonywano rozkaz samego Hitlera. Führer napisał w nim, że ciężko chorych, którzy nie rokują żadnych nadziei można likwidować.
Jak podczas kampanii 1939 r. członkowie Einsatzgruppen traktowali Żydów?
Doszło do wielu pogromów. W Będzinie, Sosnowcu czy nawet Przemyślu. W niczym nie przypominało to jednak hekatomby, jaką Einsatzgruppen zgotowały Żydom w 1941 r. podczas operacji „Barbarossa”. Wówczas tylko pod samym Kijowem w dwa dni SS rozstrzelało 30 tys. ludzi. Tymczasem według żydowskiego historyka Szymona Datnera w Polsce do końca roku Niemcy zamordowali około 7 tys. Żydów. Mówimy więc o zupełnie innej skali mordów.
Wówczas jeszcze Niemcy planowali rozwiązać kwestię żydowską przez masowe wypędzenie, a nie masową eksterminację.
Tak. Kampania 1939 r. postawiła przed Niemcami ogromny problem. Zajęli połowę kraju, w którym mieszka ponad 3 mln Żydów. I nagle setki tysięcy z nich znalazły się pod władzą niemiecką. Pogromy, o których mówiłem miały na celu wywołanie przerażenia wśród członków tej społeczności i spowodowanie, że ucieknie ona na wschód do sowieckiej strefy okupacyjnej.
Mam wrażenie, że to co wyrabiali Niemcy w Polsce było nie tylko zbrodnicze, ale również bezdennie głupie.
Podstawowym powodem, dla którego policja niemiecka przystąpiła do mordowania Polaków była chęć sparaliżowania polskiego ruchu oporu. W 1939 r. żadnego ruchu oporu jednak nie było. Narodził się on dopiero później, w dużej mierze właśnie w wyniku straszliwych niemieckich zbrodni. To sami Niemcy swoją brutalnością zapędzili tysiące Polaków w szeregi konspiracji. Skutki działań policji były odwrotne od zamierzonych. Generałowie Wehrmachtu ostrzegali, że to się tak skończy, ale kierownictwo partyjne nie chciało ich słuchać. Bez wątpienia Niemcy swoimi bezmyślnymi represjami sami prowokowali ogromy opór, z jakim się spotkali w Europie. Zbrodnie popełnione w 1939 r. stały się zalążkiem klęski Trzeciej Rzeszy. Już wtedy Niemcy przypieczętowali swój los.
Dr Jochen Böhler, niemiecki historyk, wieloletni pracownik Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Obecnie pracuje na Uniwersytecie w Jenie. Jest między innymi autorem książek „Zbrodnie Wehrmachtu w Polsce", „Najazd 1939” i „Einsatzgruppen w Polsce”.