Poniższy tekst jest fragmentem książki Łukasza Sojki pt. „Skrzydlata husaria” (Wyd. Znak)
Pułkownik John Cooper należał do ludzi, którzy nie ograniczają się do obserwowania historii, a stają się jej częścią. Tak było, gdy w latach 70. XVIII wieku zdecydował się zrealizować marzenie o niepodległej republice w miejscu brytyjskich kolonii w Nowym Świecie. Ten wybór zaprowadził go do Legionu Pulaskiego – oddziału kawalerii stworzonego przez przybyłego z Europy oficera – Casimira Pulaskiego, który w swoich rodzinnych stronach był znany raczej jako Kazimierz Pułaski. Cooper trafił do sztabu, gdzie pracował z Pulaskim, stając się jego przyjacielem i partnerem szermierczych treningów. Gdy 9 października 1779 roku Pulaski ruszył ze swoimi ludźmi do szarży na oddziały brytyjskie zajmujące Savannah w Georgii, Cooper galopował u jego boku.
Był też przy nim, gdy eksplodujący kartacz ranił Polaka – jak miało się później okazać – śmiertelnie. Cooper zniósł Pulaskiego z pola bitwy i nieprzytomne- go dostarczył na cumujący w zatoce uzbrojony statek handlowy „Wasp”. Dwa dni później Pulaski już nie żył, oddając ducha na kolanach Johna Coopera…
Tak przynajmniej mówiła rodzinna legenda powtarzana z pokolenia na pokolenie w domu Cooperów. Mały Merian słuchał tych opowieści z wypiekami na twarzy, wzrastając w poczuciu długu zaciągniętego wobec Pulaskiego i jego odległej ojczyzny.
Kiedy Polska powróciła na mapy świata, Merian Cooper miał 25 lat i nic nie stało na przeszkodzie, by mógł odwiedzić tę mityczną krainę, z której pochodzili Pulaski i Kościuszko, Modjeska i Paderewski, ale też zastępy robotników budowlanych, sklepikarzy, pucybutów czy górników rozsianych od Florydy po Alaskę. Mógłby przywdziać lniany garnitur i w kapeluszu panama wędrować po krakowskich zaułkach lub warszawskich placach. Mógłby kosztować pieczeni albo pierogów w wytwornych restauracjach albo podłych wyszynkach. Mógłby zanurzać nos w piwnej pianie, jakiej próżno było szukać po drugiej stronie oceanu, albo przełykać kolejne kieliszki palącej gardło czystej wódki. Wtedy jednak nie spłaciłby długu.
Dlatego zapewne trafił do Polski nie jako turysta, a członek korpusu Her-berta Hoovera zajmującego się pomocą humanitarną dla krajów zniszczonych przez wielką wojnę. Dla Polski jednak wojna się nie skończyła. Cooper zaś, jako doświadczony wojskowy pilot, doszedł do wniosku, że właśnie nadarza się okazja, by do rodzinnej opowieści dopisać wieńczący ją rozdział. Tak narodził się pomysł zorganizowania złożonego z Amerykanów oddziału lotniczego, który wspomógłby Polskę w walce przeciwko bolszewikom.
Czytaj też:
Bolszewickie obozy śmierci
Cooper wyjechał więc do Paryża, gdzie szukał kontaktu ze swoimi dawnymi towarzyszami broni z frontu zachodniego. Jednym z nich był major Cedric Faunt-Le-Roy – potomek hugenotów wychowany na plantacji w Missisipi i noszący imię bohatera powieści dla dzieci Mały lord, w której zaczytywała się jego matka. Opuścił dom w wieku 14 lat, służył w Legii Cudzoziemskiej, oblatywał samoloty dla amerykańskiego korpusu ekspedycyjnego i walczył u boku Eddiego Rickenbackera w jego słynnej 94. eskadrze nad frontem zachodnim. Pomysł Coopera wydał mu się na tyle interesujący, by zaryzykować podróż w nieznane.
17 sierpnia 1920 roku siedział okutany w skórzany strój lotniczy w kabinie myśliwca Ansaldo A-1 Balilla, trzymając w prawej dłoni drgający drążek sterowy. Lewą rękę opierał o brzeg kabiny, tak by dłoń, w której ściskał 12,5-kilogramową bombę odłamkową, znajdowała się na zewnątrz maszyny. Na skrzydłach samolotu wymalowane były biało-czerwone szachownice, zaś z obu stron kadłuba godło 7. Eskadry Myśliwskiej im. Tadeusza Kościuszki przedstawiające czapkę krakuskę i dwie skrzyżowane kosy na tle biało-czerwonych pasów otoczonych trzynastoma błękitnymi gwiazdami.
Od chwili, gdy Faunt-Le-Roy po raz pierwszy postawił nogę na polskiej ziemi, upłynął nieco ponad rok. W tym czasie amerykański pilot zdążył trafić do 7. Eskadry Myśliwskiej, zostać jej dowódcą, a później dowódcą całego III Dywizjonu Lotniczego. Razem z dwudziestoma innymi amerykańskimi lotnikami odbył niezliczoną ilość lotów bojowych przeciwko „bolos”, jak zwykli nazywać bolszewików. Jak dotąd zginęło dwóch amerykańskich lotników – jeden w katastrofie podczas pokazu lotniczego, drugi w boju. Merian C. Cooper, pomysłodawca całego przedsięwzięcia i prawa ręka dowódcy eskadry, zaginął bez wieści w lipcu.
Faunt-Le-Roy przesunął drążek w lewo i samolot pochylił się na skrzydło. Spojrzał w dół. Sześćset metrów pod nim w niebo wznosiły się tumany kurzu wzniecane przez jeźdźców poruszających się w kolumnie. Silnik warczał miarowo, a w dole oddziały kawalerii sunęły w stronę odległego o mniej niż dzień jazdy Lwowa. Czekał, ściskając w dłoni bombę, a kiedy Ballila znalazła się nad środkiem formacji, rozluźnił chwyt, powierzając bombę prawom balistyki i sile grawitacji.
* * *
Kiedy porucznik George Crawford z 7. Eskadry Myśliwskiej po raz pierwszy zobaczył jedną z dywizji 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego, nie chciał początkowo uwierzyć własnym oczom. Masa kawalerzystów rozlewała się po wielkiej połaci ziemi niczym amorficzny, złowrogi cień. Amerykański lotnik miał później zameldować: „Zdawało mi się, że na całym świecie nie ma tyle kawalerii, ile tam było…”. Polscy sztabowcy uznali jednak, że Crawford wykazał się raczej skłonnością do przesady niż zmysłem obserwatora.
Był 25 maja 1920 roku. Polskie wojska wciąż stacjonowały w Kijowie, na próżno czekając, aż ukraińskim politykom i wojskowym uda się stworzyć sprawnie działający aparat państwowy i armię. W sztabie frontu ukraińskiego oczekiwano sowieckiej kontrofensywy, a wraz z nią 1. Armii Konnej, jednak według danych wywiadu jej oddziały dzieliło od linii frontu jeszcze co najmniej 200 kilometrów. Crawford zaś miał je dostrzec w okolicach Humania, czyli niemal o połowę bliżej.
Niestety amerykański pilot nie fantazjował ani nie wyolbrzymiał tego, co zobaczył. Był świadkiem kończącej się właśnie koncentracji głównej siły napędowej uderzenia, którego celem był odległy o ponad 460 kilometrów Lwów.
(...)
To, co stanowiło największą siłę Konarmii, czyniło ją również szczególnie podatną na ataki z powietrza. To konie zapewniały jej mobilność, konie też stanowiły doskonały cel dla lotników – wystarczyła jedna celnie wystrzelona kula, by wierzchowiec został zabity lub ranny w sposób wykluczający go z walki.