Jednocześnie przecież dostał Hitler wszystkie zakłady zbrojeniowe państwa, które do roku 1938 było czwartym światowym eksporterem broni. W ten prosty i szybki sposób zaczął dysponować drugim w całym świecie zachodnim potencjałem zbrojeniowym, po USA. O wydłużeniu granicy z Polską, pozwalającym na strategiczne obejście naszej obrony, nie warto nawet wspominać.
Trudno mieć do Czechów pretensje, że wszystko to oddali Hitlerowi bez jednego strzału. Można nawet machnąć ręką na beztroskę Anglików i Francuzów, którzy w Monachium jakby w ogóle nie pomyśleli, do jakiego stopnia pozwalają się wzmocnić Hitlerowi. Ten ostatni zresztą wyciągnął z ich bierności wniosek niezwykle logiczny – skoro zachodnie mocarstwa pozwoliły mu na to, to zajęcie Polski doprawdy nie będzie ich już w najmniejszym stopniu gniewać; najwyraźniej są już całkowicie zdecydowane do wojny nie przystępować.
Jak tu się jednak nie zastanawiać, dlaczego przełomowego znaczenia zajęcia przez Niemcy Czech i Słowacji nie pojął Beck oraz inni sternicy sanacyjnej polityki? To był właśnie moment do podjęcia decyzji − walczyć z Hitlerem albo z nim trzymać. Zachowanie Polski, która skwapliwie skorzystała z rozbioru i odebrała Zaolzie oraz jako jedyna w świecie, obok Włoch, uznała nowo utworzone państwo słowackie, też odczytał Hitler logicznie jako decyzji tej podjęcie, zgodnie z jego planem.
Do zbrojnego wystąpienia w obronie Czechosłowacji popychała nas wtedy Francja, obiecując sojusznicze wsparcie w wojnie. Odrzuciliśmy te awanse, trzeźwo oceniając − wprost ujął to Rydz-Śmigły − że obietnice Paryża są bez pokrycia, że Francja nie wystąpi czynnie. Dlaczego w takim razie rok później, dysponując dokładnie tyle samo wartymi zapewnieniami, zdecydowaliśmy się na wojnę? Wyjaśnienie tej zagadki jest kluczem do zrozumienia istoty popełnionego wtedy, tragicznego w skutkach błędu.
Decyzję rządu RP o wkroczeniu na Zaolzie krytykowano wielokrotnie, wielokrotnie też jej broniono, wskazując, że nie była w żaden sposób uzgadniana z Niemcami i uprzedzała zajęcie przez nich ważnych węzłów komunikacyjnych. Dokumenty wskazują, że porozumienia faktycznie nie było, ale nasuwa się pytanie − jakoś przez nikogo dotychczas nie zadane − dlaczego w takim razie nie przyszło Polakom do głowy, iż w wypadku konfliktu z Niemcami Rosjanie mogą zrobić dokładnie to samo nam?
Usilność i przebiegłość sowieckiej dezinformacji pozwala usprawiedliwić pewność Becka, że Niemcy z Rosją się nie porozumieją, choć trwanie w niej już po pakcie Ribbentrop-Mołotow zadziwia. Jednak przecież należało się spodziewać, że nawet bez żadnego porozumienia bolszewicy wykorzystają nadarzającą się okazję, by wzniecić na polskich kresach rewoltę i przyjść jej „z bratnią pomocą”.
Tutaj w tłumaczeniach przedwojennych przywódców zieje sprzeczność. Z jednej strony twierdzili potem, iż zdawali sobie sprawę, że Polska może tylko powstrzymywać niemiecką ofensywę, a rozstrzygnięcie zależy od uderzenia aliantów. Z drugiej − wkroczenie Sowietów kompletnie ich zaskoczyło.
Wicemarszałek Senatu, płk Wenda (morderca gen. Zagórskiego, wyjątkowo nikczemna i bardzo wpływowa postać sanacyjnego reżimu), już w trakcie wrześniowych walk wyjaśniał butnie, że nie sformowano rządu jedności narodowej, bo „zwycięstwem nad Niemcami nie będziemy się z nikim dzielić”. Wskazuje to, że niepewna społecznego poparcia, za to ufna w naszą potęgę sanacja widziała w skazanej na wygraną wojence z „tekturowymi czołgami” Hitlera okazję do umocnienia swej władzy. Wrzesień miał być takim drugim, większym Zaolziem, po którym nikt już prawa dzieci Piłsudskiego do wyłącznej władzy nie śmiałby zakwestionować.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.