Mało kto zauważył – przynajmniej do chwili, gdy piszę te słowa – złożony przez Polskie Stronnictwo Ludowe projekt ustawy rehabilitującej skazanych w procesie brzeskim w 1933 r. działaczy ludowych i socjalistycznych. Rzecz ponoć wymaga aż ustawy, albowiem Ministerstwo Sprawiedliwości – do którego skierowano analogiczny wniosek w 2005 r. – orzekło wówczas, że prześladowanie przez rząd sanacyjny opozycji zgodne było z obowiązującym wówczas Kodeksem karnym z 1903 r. Witos, Ciołkosz, Kiernik i pozostali rzeczywiście bowiem „aktywnie sprzeciwiali się zwierzchności”, co właśnie kodeks ów karał więzieniem. Formalnie więc wszystko było w porządku.
Oczywiście nie jest w porządku, że rząd niepodległej Polski posłużył się w walce z legalnie działającą opozycją właśnie owym przepisem, po 1918 r. nigdy wcześniej niewykorzystywanym, a swego czasu napisanym specjalnie po to, by móc wygodniej karać Polaków za działalność niepodległościową. W tym także Piłsudskiego i jego bojowców, wśród których niepoślednią rolę odgrywał „najwierniejszy z wiernych” Walery Sławek – ten sam, który jako minister spraw wewnętrznych podpisał lewe nakazy aresztowania (lewe, bo pod pretekstem rzekomych kradzieży, których potem nawet już nie próbowano udowadniać, zmieniając zarzuty na polityczne) i inne dokumenty czyniące go formalnie głównym odpowiedzialnym za tę hańbę. I jak Wacław Kostek-Biernacki, który jako komendant twierdzy brzeskiej odpowiadał za wszystkie szykany, upokorzenia i wymyślne tortury, jakim przez trzy lata poddawano tam osadzonych polityków. Sędziwy już wówczas i schorowany premier Rządu Jedności Narodowej z 1920 r. zmuszany był do czyszczenia gołymi rękami latryn, innych wyprowadzano na pozorowane egzekucje, bito, przetrzymywano podczas mrozu w nieopalanych celach, uniemożliwiano załatwianie potrzeb fizjologicznych – wszystkie te sposoby pomysłowy Kostek rozwijał zresztą później, gdy awansował – m.in. za sprawą powyższych zasług – na naczelnika Berezy Kartuskiej.
Nie widzę potrzeby, by się szerzej o sprawie brzeskiej rozpisywać, bo doczekała się ona wystarczającej liczby rzetelnych i wyczerpujących opracowań. Problem w tym, że owe opracowania jak gdyby nie są przyjmowane do wiadomości. Piłsudski stał się dla naszego świętowania niepodległości tym, czym dla Halloween jest dynia, a dla Gwiazdki brzuchaty, czerwony na gębie opój w stroju krasnala, nie wiadomo dlaczego nazywany „świętym Mikołajem”. O Piłsudskim opowiada się i zadaje do recytowania wzniosłe kawałki dzieciom, pod portretem Piłsudskiego, najlepiej konnym, pstrzącym ściany wszystkich możliwych instytucji, fotografują się z zamiłowaniem politycy itd.
Łatwiej byłoby mi to znieść, gdyby śmierć zamknęła Piłsudskiemu oczy przed rokiem 1926. Niestety, ten ostatni, gangsterski rozdział jego politycznego życiorysu i wyczyny jego legionowych bandytów to niezaprzeczalne, historyczne fakty. Fakty, o których pamiętają tylko ludzie dziedzicznie obciążeni, tacy jak ja – mój dziadek Stanisław, jak mi opowiadał Tato, choć były żołnierz Legionów (twierdził, że II Brygady, ale na jednym zachowanym zdjęciu jest w mundurze I – ciekawe, może poprawił ten szczegół swej biografii?), ilekroć słyszał to nazwisko, czerwieniał, uderzał pięścią w stół czy co tam było pod ręką i krzyczał: „Gdzie jest gen. Zagórski, bandyto?!”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.