Maciej Rosalak
Jeżeli chciałbyś ujrzeć lisowczyków „jak żywych”, to weź do ręki tom I „Potopu” i przeczytaj charakterystykę kamratów pana Andrzeja Kmicica. Wprawdzie w tym czasie oddziały lisowczyków formalnie już nie istniały, ale ten typ żołnierza zabijaki w Rzeczypospolitej nadal miał się dobrze. Z takich jak oni chętnie korzystał np. Stefan Czarniecki, za młodu sam walczący w lisowskich szeregach, dokąd wysłał go wraz z trzema braćmi rodzony ojciec, nie mogąc synom zapewnić wykształcenia ani majątku.
Krótko i celnie, genialnie przedstawiał Kmicicowych kamratów Henryk Sienkiewicz: „Przed innymi szedł olbrzymi Jaromir Kokosiński, Pypką się pieczętujący, żołnierz i burda sławny, ze straszliwą blizną przez czoło i policzek, z jednym wąsem krótszym, drugim dłuższym […] skazany na utratę czci i gardła w Smoleńskiem za porwanie panny, zabójstwo i podpalenie”. Dalej widzimy pana Ranickiego, skazanego na banicję z województwa mścisławskiego za zabójstwo „dwóch szlachty posesjonatów. Jednego w pojedynku usiekł, drugiego bez boju z rusznicy ustrzelił. […] Zawadiaka to był, w ręcznym spotkaniu niezrównany”. Za nim dostrzegamy: Rekucia-Leliwę, który „fortunę w kości przegrał i przepił”; pana Uhlika, który „na czekaniku pięknie grywał”, ale został „za rozpędzenie trybunału bezecnym ogłoszony i na gardło skazany”; ogromnego pana Kulwieca-Hippocentaurusa; i wreszcie Zenda, „człowieka niepewnego pochodzenia, choć się szlachcicem kurlandzkim powiadał”, a jednocześnie „będąc bez fortuny, konie Kmicicowe ujeżdżał, za co lafę pobierał”.
Laudańscy opiekunowie panny Oleńki uprzedzali ją: „To wszystko ludzie bezecni, przeciw którym infamie są, i protesta, i inkwizycje. Katowskie to syny! Ciężcy byli nieprzyjacielowi, ale i obywatelstwu ciężcy. Palili, rabowali, gwałty czynili! Ot, co jest! Żeby to tam kogo usiekli albo zajechali, to się i zacnym zdarza, ale ono podobnoć goła tatarskim procederem żyli.”...
A Oleńce stanęły przed oczami ich twarze, „na których błazeństwo, rozpusta i zbrodnia wycisnęły pospołu swe pieczęcie”. Następnie Sienkiewicz opisuje, jak jechali przez Wołmontowicze po swoją zgubę w karczmie, a „młode szlachcianki słyszały już o rozpuście w Lubiczu i o sławnych jawnogrzesznikach […] więc przypatrywały się im jeszcze ciekawiej. Oni zaś jechali dumnie, w pięknych postawach żołnierskich, w zdobycznych aksamitnych frezjach, w kołpakach rysich i na dzielnych koniach. Znać było, że to żołnierze zawołani: miny rzęsiste i harde, prawe ręce wsparte w boku, głowy podniesione. Nie ustępowali też nikomu, jadąc szeregiem i pokrzykując od czasu do czasu: Z drogi!”.
Podobnych wielu było w Rzeczypospolitej. Z takimi jak oni Kmicic trafił też – już po dobrej stronie mocy – pod komendę Czarnieckiego i puszczał z dymem Prusy elektorskie, czyli dzisiejsze Mazury i obwód kaliningradzki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.