Niedawne susze spowodowały, że Wisła zaczęła odsłaniać to, co przez stulecia skrywała w swoich odmętach. Archeolodzy wydobyli ostatnio z dna królowej polskich rzek ważący 200 kg kamienny łuk i kapitel kolumny. Były to fragmenty wspaniałej niegdyś rezydencji królewskiej Villa Regia, mieszczącej się na terenie dzisiejszego Uniwersytetu Warszawskiego. Konstrukcja nie wpadła do wody przez niedbalstwo staropolskich budowlańców, lecz zatonęła wraz z barką, na której w czasie potopu Szwedzi wieźli ku Pomorzu zrabowane w Warszawie dobra.
Dwustukilogramowy łuk to nie skrzyneczka z klejnotami, którą nocą można wziąć pod pachę. Aby w epoce przedprzemysłowej odłupać go od reszty elewacji, trzeba było zorganizowanego wysiłku wielu ludzi. Oczywiście nie skończyło się na jednej kolumnie i łuku. Ziemie polskie od Pomorza do Podhala przedstawiały wtedy straszny widok. Wsie, po których zostały tylko wypalone klepiska, kikuty kominów sterczące ze zrujnowanych młynów i kuźni, dwory z powyrywanymi framugami, straszące pustkami miasta, dumne niegdyś zamki obrócone w ruinę. Na polach i pastwiskach, gdzie jeszcze niedawno słychać było nawoływania chłopów i wycie krów, panowała przejmująca cisza, którą przerywało krakanie wron. Wielu historyków twierdzi, że zniszczenia w połowie XVII w. były dla ówczesnej gospodarki Rzeczypospolitej nawet większe niż te z czasów drugiej wojny światowej dla XX-wiecznej Polski. „Teraz komin z gruntu murowany tak wielkiej wagi jest jak Kolossus w Rzymie albo Pyramis egipska” – oceniano w „Krótkiej nauce budowniczej dworów, pałaców, zamków podług nieba i zwyczaju polskiego” z 1659 r.
Władysław Tomkiewicz w pracy zbiorowej „Polska w okresie drugiej wojny północnej” tłumaczył, że dla XVII-wiecznych jurystów rabunek był tak samo naturalny jak poranna strawa czy wypicie garnca miodu. Uczeni mężowie mawiali, skądinąd logicznie, że skoro na wojnie można zabijać, to można i grabić. Wojny epoki nowożytnej obfitowały zatem zarówno w zniszczenia bezrozumne, jak i te motywowane zemstą za działania wroga bądź dokonywane dla samego zatarcia śladów jego dawnej potęgi. Masowa grabież w pierwszej kolejności miała jednak na celu napełnienie kiesek i brzuchów tysięcy najemników, z których złożone były nowożytne europejskie armie, na czele oczywiście ze szwedzką.
Przy czym niektórzy przedstawiciele ówczesnych elit próbowali niezdarnie tłumaczyć takie postępowanie. Na przykład Samuel Pufendorf, biograf Karola Gustawa, stwierdził w 1697 r.: „Było niepodobieństwem utrzymanie wojsk w dyscyplinie, ponieważ źle je opłacano i ponieważ składały się przeważnie z oddziałów niemieckich, które jedynie nadzieja łupu powołała w szeregi”. Barbarzyństwo najłatwiej zwalić na obcoplemieńców... Problem w tym, że rodowici Szwedzi zachowywali się tak samo jak ich niemieccy koledzy po fachu.
Rabunek szwedzki był metodyczny i celowy, organizowany przez wyższe dowództwo, czym różnił się od dzikiego i bezładnego plądrowania przez wojska siedmiogrodzkie i kozackie Rakoczego, które także brały udział w potopie. Proceder ten wzmógł się bardzo w 1656 r., po tym, gdy w kraju pojawiła się powszechna partyzantka. Najpierw rabunek objął królewszczyzny, traktowane wówczas jako majątek Skarbu Państwa, ale z czasem dotknął również dóbr prywatnych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
