W pierwszych miesiącach Wielkiej Wojny w jednej z niemieckich gazet ukazał się artykuł zatutułowany „Wojska kolonialne”, będący rozmową niemieckiego korespondenta z jeńcem francuskim. Jeniec ten wspominał: „Bawarczycy są nie do powstrzymania w walce wręcz. Ale są w niemieckim wojsku oddziały, które wzbudzają panikę we francuskich szeregach. Ci ludzie są nie do powstrzymania i nie da się ich pokonać. Mówią jakimś obcym nie niemieckim językiem i muszą być wojskami kolonialnymi. Za każdym razem kiedy dochodzi do walki na bagnety, wtedy wrzeszczą »Hoppla pieronie nabok zpyskiem!«”.
Abstrahując od jego propagandowego wydźwięku, artykuł przypomina o ważnym fakcie. Udział Polaków w I wojnie światowej to nie tylko historia legionów, hallerczyków oraz walczących za jedną i niepodzielną Rosję. To również historia spisana krwią żołnierzy walczących po stronie Prus.
Niemieckie społeczeństwo wybuch wojny przyjęło z ogromnym entuzjazmem. Gremialnie oczekiwano szybkiego zwycięstwa, ponownego upokorzenia Francuzów i stworzenie z Niemiec mocarstwa światowego. Polacy byli niemniej pozytywnie nastawieni, choć ich radość wynikała ze zgoła innych założeń. W wojnie po przeciwnych stronach znaleźli się zaborcy Polski, powszechnie więc liczono na jej odrodzenie pod berłem zwycięscy. W przeciwieństwie do innych dzielnic, w zaborze niemieckim nie utworzyło się stronnictwo polityczne nawołujące do współdziałania z obecnymi ciemiężcami w imię interesu narodowego, przy czym wynikało to przede wszystkim z opresyjnego systemu niedawno powstałego państwa niemieckiego i licznych wątpliwości, co do lojalności Polaków.
Uniemożliwiło to utworzenie oddziałów o czysto polskim charakterze, jak stało się to w Austro-Węgrzech. Mimo to przyjmuje się, że przez wojsko kajzera przewinęło się ok. 780 tysięcy Polaków z Wielkopolski, Górnego Śląska, Pomorza i Mazur. Przez większą część swoich niemieckich przełożonych byli traktowani poprawnie. Jak niejednokrotnie podkreślano we wspomnieniach, brutalny niekiedy proces „tworzenia człowieka z cywila” dotyczył wszystkich rekrutów, bez względu na ich narodowość.
Powszechnie doceniano polską waleczność i wytrzymałość na trudy żołnierskiego życia. Z biegiem wojny utarła się również złośliwa opinia, że pułki, których żołnierze składali się w znacznej części z „najsprytniejszych łazików, jakich można spotkać na tej szerokości geograficznej”, jak określiłby ich Kazimierz Sejda, nazywane były jakże „zaszczytnym” mianem „Katschmarkenregiment”. Tak powszechnie nazywano uchylających się od służby, którzy przebywali w szpitalach – bez względu na to, czy cierpieli na prawdziwe, czy symulowane choroby.
Stosunki między żołnierzami polskiej narodowości a autochtonami układały poprawnie. Francuzi odnosili się do Polaków z pewną sympatią. Wojskowi, stojąc na kwaterze w Pikardii, wspominają nawet o pewnej poufałości z gospodarzami: „Rozmawiamy naturalnie o wojnie i jesteśmy wszyscy przekonani, że Niemiec ją przegrać musi! Panna Crauet wznosi swoją drobną pięść groźnie przeciw najeźdźcy i stale powtarza, że skoro nadejdzie tylko stosowna chwila, to i ona zacznie bić »Boszów«. Mówi to śmiało, bo wie, że jesteśmy Polakami i że jej nie zdradzimy”.
Dywizje z dużym odsetkiem polskich żołnierzy np. 12 Górnośląska Dywizja Piechoty, walczyły na froncie zachodnim, ponosząc dotkliwe straty między innymi pod Rossignol czy Verdun. W 1916 w wyniku ofensywy brytyjskiej pod Sommą wspomniana dywizja straciła bezpowrotnie 164 oficerów i 8144 żołnierzy. Nie zabrakło tu również niezwykle przykrych walk bratobójczych, powszechnych podobnie jak na froncie wschodnim. W bitwie o wzgórze Lorette strzelali do siebie Ślązacy z armii pruskiej oraz ochotnicy polscy z armii francuskiej tzw. Bajończycy.
Polacy walcząc karnie i zaciekle, zdobyli uznanie niemieckich towarzyszy broni. Polsko-niemiecki kameradenschaft często potrafił zaowocować w najmniej spodziewanych okolicznościach. W czerwcu 1944 roku oddział porucznika „Góry” ewakuował ludność polską z Nowogródzczyzny przed nadciągającą ze Wschodu azjatycką hordą. Rzeka furmanek, poruszając się na Zachód, próbowała przekroczyć most w Nowym Dworze, gdzie pułkownik Wehrmachtu odmówił przepuszczenia partyzantów. Sytuacja szybko zaogniła się, jednak między niedoszłych walczących wkroczył major von Voldan, domagając się wznowienia przeprawy przez most. Majorowi zameldował się, jako kapral prusko-cesarskiej armii, jeden z partyzantów „Góry” Stefan Andrzejewski. Po wymienieniu bitew, w których brał udział zażądał zaopatrzenia dla oddziału i możliwości przekroczenia rzeki. Von Voldan przerwał jego wywody, pytając się o polowego dowódcę Andrzejewskiego. Po chwili okazało się, że obydwaj służyli w tym samym pułku. Jako towarzysze broni uścisnęli sobie ręce, po czym atmosfera natychmiast się rozluźniła, a dalszy przemarsz oddziału był bez przeszkód kontynuowany.
Szacuje się, że w Wielkiej Wojnie w walce za kajzera i Rzeszę poległo 108 tysięcy polskich żołnierzy, a ponad 300 tysięcy zostało rannych. Późniejsze losy Polaków z pruskiej armii były równie barwne, co ich dotychczasowe przeżycia frontowe. Niektórzy, po dostaniu się do niewoli, zrzucili niemieckie mundury i pod dowództwem Hallera walczyli po stronie ententy. Inni po buncie kilońskim i listopadowym zawieszeniu broni wrócili do swoich domów, gdzie już wkrótce zaczęli walczyć o wolność narodu. Ale wielu pozostało we Francji na zawsze, umierając za nieswoją sprawę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.