Poniższy tekst jest fragmentem książki Marcina Szymaniaka „Polskie zamachy” (Wyd. Znak Horyzont)
W pierwszej dekadzie lutego 1945 roku Bolesław Bierut przybył do Krakowa, gdzie zamieszkał w Hotelu Francuskim. Miał tu odbyć rozmowy polityczne i wziąć udział w prapremierze Wesela w otwieranym właśnie na nowo Teatrze im. Słowackiego. 10 lutego przed wejściem do czteropiętrowego, ciemnobeżowego hotelu pojawił się szczupły mężczyzna średniego wzrostu, ubrany w mundur NKWD, z dystynkcjami kapitana. Nie wzbudził podejrzeń wartowników przed wejściem. Machnął im przed oczami legitymacją i wkroczył dziarskim krokiem do holu.
Znajdujący się tam ochroniarze i ludzie z otoczenia Bieruta nie zwrócili nań szczególnej uwagi: widok oficera z malinowym otokiem na czapce idącego do szefa był najzupełniej naturalny. Gość wszedł po schodach na piętro i skręcił w korytarz. Skinął niedbale ręką idącemu z naprzeciwka, palącemu papierosa porucznikowi Stanisławowi Myślińskiemu. Ten odpowiedział gestem i wszedł w boczny korytarzyk, tracąc mężczyznę z pola widzenia.
Człowiek w mundurze NKWD był teraz sam w korytarzu. Rozejrzał się i szybkim krokiem skierował w stronę apartamentu Bieruta. Lewą ręką nacisnął klamkę, prawą wyciągnął pistolet z kabury. Osobnik siedzący za biurkiem w przedsionku apartamentu podniósł nań wzrok.
Wąsik, czarne włosy zaczesane do tyłu – Bierut! Fałszywy enkawudzista błyskawicznie uniósł rękę. Nacisnął spust w chwili, gdy tamten otwierał usta do krzyku. Rozległ się huk, strzał bezbłędnie celny. Na czole ofiary ukazał się ciemnoczerwony otwór.
Trysnęła krew; trafiony bezwładnie opadł na biurko i uderzył głową w blat. Przebieraniec zamknął za sobą drzwi i szybkim krokiem ruszył w stronę schodów. Myśliński, usłyszawszy odgłos strzału, zawrócił i znalazł się z powrotem w głównym korytarzu. Ujrzał plecy oddalającego się szybkim krokiem człowieka w radzieckim mundurze. Zdezorientowany, niepewny, czy to on strzelał, ruszył prędko za nim.
– Kapitanie, zaczekajcie! – krzyknął.
Ścigany ani myślał się zatrzymać, zbiegał już szybko po schodach.
– Bo będę strzelać! – zawołał Myśliński, goniąc mężczyznę i celując w niego z tetetki.
Zamachowiec nagle zaczął wrzeszczeć, jakby uciekał przed ścigającym go wariatem. Licząc widocznie, że ta sztuczka może zdezorientować stojących na parterze ochroniarzy, zeskakiwał dalej po kilka stopni jednocześnie. Ochroniarze jednak nie dali się nabrać.
Usłyszawszy strzał i wrzaski, wyciągnęli broń, blokując przejście z pistoletami gotowymi do strzału. Zamachowiec wpadł w pełnym pędzie na parter i ujrzał mierzących doń zewsząd wartowników i bezpieczniaków. Próbował jeszcze wycelować w biegu do bezpośrednio tarasującego mu drogę, ale z boku rzucił się na niego inny i wykręcił mu dłoń. Po chwili fałszywy enkawudzista był już obezwładniony i trzymany pod lufami gromady funkcjonariuszy.
– To on strzelał! – wołał Myśliński, który wbiegł tymczasem na parter.
– Oddać broń – rozkazał jeden z ochroniarzy, celując w porucznika.
– Chłopie, zwariowałeś?! – jęknął Myśliński.
Widząc jednak, że funkcjonariusz nie żartuje, posłusznie podał mu tetetkę. Ostrożność była zrozumiała; wartownicy nie wiedzieli przecież, co się stało na górze i kto strzelał. Zamachowca odprowadzono do jakiegoś osobnego pomieszczenia, Myślińskiego posadzono pod strażą na recepcji. W hotelu rozdzwoniły się telefony, niebawem zaroiło się w nim od bezpieczniaków, głównie oficerów NKWD. Pojawił się też prokurator Jerzy Sawicki. Szybko ustalono, że człowiek w mundurze radzieckiej bezpieki to przebieraniec, rozwiały się więc wątpliwości co do sprawcy. Sawicki nakazał zwolnić porucznika. W apartamencie polskiego przywódcy myszkowali już tymczasem enkawudziści. Biurko, na którym leżała głowa ofiary, zalane było krwią.
W czasie ataku Bolesław Bierut przebywał ponoć w innym skrzydle budynku, u ministra oświaty Stanisława Skrzeszewskiego. Fakt zamachu postanowiono, zgodnie ze stalinowskim wzorcem, ukryć przed opinią publiczną. Świadkom przykazano, by nie pisnęli ani słówkiem o tym, co widzieli i słyszeli. Według oficjalnej wersji wydarzeń, która miała być znana tylko wąskiemu kręgowi wtajemniczonych, w Hotelu Francuskim zginął osobisty sekretarz i goryl szefa KRN. Ów krępy, średniego wzrostu mężczyzna z wąsikiem i czarnymi włosami miał być podobny do Bieruta. Zamachowiec mógł go łatwo pomylić z komunistycznym politykiem, którego wizerunek był w tym okresie jeszcze zupełnie nieznany. Ślad po przebierańcu zaginął. Według wszelkiego prawdopodobieństwa mężczyzna został wywieziony gdzieś przez NKWD. Czy był torturowany i wydał swych wspólników, tego nie wiadomo. Do Polaków nie przedostały się żadne informacje na ten temat. Można domniemywać, że zamach nie był czynem kogoś działającego w pojedynkę; został raczej zorganizowany przez jedną ze zbrojnych grup konspiracyjnych.
Zebranie dokładnych informacji o miejscu pobytu Bieruta, zdobycie munduru oficera NKWD, profesjonalnie wykonana egzekucja – wszystko to wskazywało na ludzi mających spore doświadczenie w walce podziemnej, na pewno nie amatorów. Jakiekolwiek umiejętności posiadaliby bojownicy podziemia, nie mogło to już jednak wpłynąć na odwrócenie karty dziejów. Dokładnie w tych dniach toczyła się konferencja w Jałcie, podczas której mocarstwa zachodnie zgodziły się na pozostawienie Polski w radzieckiej strefie wpływów. Nie było raczej innego wyjścia. Armia Czerwona jak szarańcza obsiadła ziemie nad Wisłą i można się było spodziewać, że się nie cofnie, dopóki nie zagwarantuje w Polsce powolnego Moskwie rządu. Była jeszcze tylko jedna deska ratunku, choć cienka i licha, z góry właściwie skazana na połamanie. W efekcie porozumienia liderów koalicji antyhitlerowskiej do rządów nad Wisłą miano dopuścić przedstawicieli części emigracji londyńskiej.
Zezwolono też na działalność w kraju niezależnego od komunistów Polskiego Stronnictwa Ludowego, kierowanego przez Stanisława Mikołajczyka. Zachód liczył na utrzymanie dzięki temu jakiejś formy kulawej, ograniczonej demokracji. Stalin zaś zakładał, że są to tylko tymczasowe ustępstwa służące międzynarodowemu uznaniu nowej władzy. Okres przejściowy miał się zakończyć wyeliminowaniem Mikołajczyka i dać początek nowemu etapowi – budowaniu totalitarnego państwa komunistycznego w stylu radzieckim. Decydującą rozprawę zarówno ze zbrojnym podziemiem, jak i z opozycją Mikołajczykowską miała przynieść końcówka 1946 roku. Jesienią zadano decydujące ciosy partyzantce, rozbijając najgroźniejsze oddziały leśne.
Na 19 stycznia 1947 roku wyznaczono datę wyborów do Sejmu. Głównym rywalem komunistów, występujących jako Blok Demokratyczny, było oczywiście Polskie Stronnictwo Ludowe. Opozycji nie dano jednak żadnych szans. Kampania wyborcza odbywała się w atmosferze zastosowanego na masową skalę terroru w stalinowskim stylu. Działacze PSL ginęli w tajemniczych okolicznościach, byli napadani, bici i zastraszani. Z więźniami politycznymi obchodzono się w bestialski sposób, celowo rozpuszczając pogłoski na ten temat, by zasiać strach w społeczeństwie. Gęstniejąca atmosfera grozy wokół katowni służb bezpieczeństwa była dokładnie tym, o co chodziło. Terror miał paraliżować wszelki sprzeciw. Komuniści zorganizowali prawdziwą armię działaczy przygotowanych do akcji wyborczej. Ponad 200 tys. agitatorów chodziło od domu do domu, zachęcając do wsparcia Bloku Demokratycznego. Kilka milionów rodzin przeżyło ich odwiedziny, wysłuchując obietnic i zawoalowanych pogróżek.
Wchodząc za kotarę w lokalu wyborczym, każdy mógł jednak zagłosować, jak chciał. Nie wywierano jeszcze presji na jawne głosowanie. PSL uzyskało w efekcie zdecydowaną większość głosów, choć nie jest pewne, ile dokładnie. Oficjalne wyniki trzeba więc było sfałszować. Jak podano w komunikacie wyborczym, Blok Demokratyczny uzyskał 80 proc. głosów, podczas gdy PSL nieco ponad 10.
Czytaj też:
Polski satrapa Stalina. To on był katem sowieckiej Ukrainy
5 lutego 1947 roku nowy Sejm, w którym komuniści mieli 394 mandaty, wybrał Bolesława Bieruta na Prezydenta Rzeczpospolitej. Zaprzysiężenie odbyło się z wielką pompą. Komunistyczny lider zajechał przed gmach parlamentu okazałą, elegancką limuzyną, w otoczeniu szwadronu szwoleżerów. Wstąpiwszy na trybunę, uroczyście przyrzekł pracować dla dobra narodu, „święcie przestrzegać” praw demokracji i strzec godności Polaków. „Tak mi dopomóż Bóg” – zakończył ślubowanie. Bierut formalnie nie zasiadał we władzach komunistycznej Polskiej Partii Robotniczej, odgrywając – jako bezpartyjny – rolę przywódcy państwa stojącego ponad podziałami. W rzeczywistości była to zupełna fikcja. W Belwederze odbywały się posiedzenia ścisłego kierownictwa komunistów, a główny lokator pałacu miał zasadniczy wpływ na politykę PPR. W działalności towarzyszył Bierutowi nieodłączny cień – wierna Wanda Górska. Zaczynali pracę razem wcześnie rano. Około godziny 14 jedli obiad w saloniku przylegającym do jego gabinetu, po czym siedzieli w biurze, wśród stert papierzysk, do późnego wieczoru.