Łukasz Nawrocki
Niezależnie od systemu władzy, od szerokości geograficznej etc. przestępców i stróżów prawa więcej łączy, niż dzieli. Policjanci nie postrzegają przestępców jako wrogów, tylko partnerów w grze. Jedni i drudzy znajdują się na obrzeżach społeczeństwa, posługują się językiem pełnym onomatopei oraz potrzebują tego, co nazywa się The Heat, czyli gorączka, adrenalina, emocje. W końcu przestępcy potrzebują kogoś, kto ich zrozumie, kogoś spoza bagna, w którym tkwią, ale kogoś, kto mówi ich językiem. Stąd wielu polskich przestępców z lat 80. – szczególnie gospodarczych – czuło potrzebę rozmowy z milicjantem, niektórym z nich taka rozmowa dawała poczucie bezpieczeństwa, dla innych była elementem walki z konkurencją. Te uniwersalne czynniki, wzmocnione pospolitym dążeniem człowieka do bogacenia się, doprowadziły do tradycji funkcjonowania gangów opartych na wielowątkowej współpracy pospolitych przestępców z byłymi lub aktualnymi „stróżami prawa”.
W II RP najlepszym przykładem powyższej symbiozy był osławiony automobilowy gang „Kłaka”, działający w drugiej połowie lat 20. Gangsterzy napadali na pałace, dworki oraz na posiadłości ludzi ze świata biznesu. Byli przez dłuższy czas nieuchwytni właśnie dlatego, że grupa w znacznej mierze składała się z byłych funkcjonariuszy policji. W PRL natomiast dwie najbardziej znane afery dotyczące współpracy MSW z przestępcami to oczywiście tzw. afera Zalew z lat 60. oraz afera „Żelazo” z lat 70.
Obie sztandarowe, PRL-owskie afery gangstersko-milicyjne ukazały pewien schemat powstawania przestępczości zorganizowanej. Tworzona ona była „od góry”, może nie z inspiracji MSW, ale – jak można to umownie nazwać – z inspiracji wtórnej resortu, tzn. z „odzyskiwania”, „recyklingu” przestępczości dla państwa. Pospolita grupa przestępcza, rokująca „na rynku”, nie była likwidowana, lecz obejmowana parasolem ochronnym MSW i rozwijała się w cieplarnianych warunkach, oddając część zysku bezpośrednio służbom, a pośrednio PRL. Kolejni szefowie PRL-owskiego MSW mieli więc swoje gangsterskie afery. Mieczysław Moczar odpowiadał za „Zalew”, Mirosław Milewski za „Żelazo”, pozostaje więc pytanie, czy pokusie dorabiania przy pomocy gangsterów oparł się minister Czesław Kiszczak.
Czy w latach 80. wypracowano systemy podobne do poprzednich dekad, które jednak z różnych względów nie ujrzały do dziś światła dziennego? W dłuższej perspektywie należy odpowiedzieć też na pytanie, czy istniała w PRL możliwość, aby licząca się w półświatku, zarabiająca regularne, duże pieniądze zorganizowana grupa przestępcza nie współpracowała ze służbami lub nie korzystała z usług funkcjonariuszy zwolnionych ze służby? Pytanie pozostaje nadal bez odpowiedzi.
Złodzieje aut
Zjawisko kradzieży samochodów zaczęło być znane polskiej milicji w latach 70. Jak trafnie zauważył student Akademii Spaw Wewnętrznych por. Janusz Jastrzębski (1980), „dynamika tej kategorii przestępstw jest wprost proporcjonalna, a nawet wyższa od dynamiki przyrostu ilościowego samochodów trafiających do rąk prywatnych właścicieli”. Jastrzębski przeanalizował sprawy 11 grup przestępczych z lat 70. z województwa stołecznego. W grupach działało od trzech do 15 osób, które ukradły łącznie 138 samochodów – głównie produkcji polskiej (fiaty 125p, 126p, warszawy, syreny, żuki). Grupy działały od paru miesięcy do czterech lat. Kradzieże opisanych aut odbywały się wyłącznie w granicach PRL.
Czytaj też:
Atak na ambasadę ZSRS w Warszawie. To miała być zemsta na Sowietach
W ramach stołecznych grup złodziei samochodów funkcjonowali między innymi mechanicy, niskiej rangi milicjanci oraz urzędnicy wystawiający fałszywe zaświadczenia. Grupy warszawskie działały w sposób przemyślany i zorganizowany, czego najlepszym przykładem jest 14-osobowy gangzłodziei fiatów 125p (1975–1978). Niemniej teren działania (wyłącznie PRL), standard kradzionych aut, współczynnik aut odzyskanych przez milicję oraz poniesione przez warszawiaków konsekwencje karne wskazują na brak złodziejskiego profesjonalizmu. Najkrócej rzecz ujmując, była to robota za niewielkie pieniądze, sezonowa oraz o wysokim stopniu ryzyka. Prymitywne były również warszawskie techniki kradzieży aut z lat 70. Podsumowując – w latach 70. w Warszawie mamy do czynienia ze złodziejską chałturą.
Możliwość „rozkwitu” samochodowych grup przestępczych nastąpiła na skutek symbiozy wychowanych na obrocie walutą w różnych częściach Europy pospolitych przestępców z oficerami MSW. W ten sposób powstała najbardziej znana w latach 80. grupa złodziei samochodów – grupa Nikodema Skotarczaka ps. Nikoś. W jej ramach wszystkim dowodził „Nikoś”, jego prawą ręką był były milicjant Tadeusz Jędrzejczak. W skład gangusamochodowego wchodzili między innymi naczelnik wydziału śledczego MUSW w Gdańsku, prezes klubu sportowego Lechia Gdańsk, wiceprezes Gwardyjskiego Klubu Sportowego „Wybrzeże”, prokurator wojewódzki oraz wielu funkcjonariuszy MO. Uzupełnieniem struktury przestępczej byli pracownicy Wojsk Ochrony Pogranicza, celnicy, urzędnicy wystawiający fałszywe zaświadczenia, pracownicy warsztatów samochodowych, u których przechowywano skradzione auta oraz sportowcy.
Gang samochodowy zajmował się kradzieżą aut z RFN i Francji (głównie audi 100, audi 80 i volkswageny) oraz rozprowadzaniem ich w Polsce i w ZSRS. Klientami „Nikosia” byli między innymi wysocy rangą oficerowie organów bezpieczeństwa PRL, przedsiębiorcy prywatni, hierarchowie kościelni, a także ówczesny wojewoda gdański i członek KW PZPR gen. Mieczysław Cygan. Tylko przez pół roku, w okresie od kwietnia do listopada 1984 r., grupa Skotarczaka sprowadziła i sprzedała w PRL około 80 zachodnich samochodów. W tym samym czasie „przy okazji” gang handlował również innym towarami, w tym między innymi cytrusami i odzieżą. Jak obliczył kpt. Jan Protasiewicz z gdańskiej SB, pozwoliło to zarobić przemytnikom w ciągu sześciu miesięcy około 200 mln zł. Warto przypomnieć, że średnia roczna pensja wynosiła wówczas nieco ponad 202 tys. zł. (12 razy 16 838 zł).