Atomowy deszcz nad PRL
  • Grzegorz JaniszewskiAutor:Grzegorz Janiszewski

Atomowy deszcz nad PRL

Dodano: 
Sowiecki Tupolew Tu-16 przelatuje obok niszczyciela marynarki wojennej USA USS Hewitt; około 1978 rok
Sowiecki Tupolew Tu-16 przelatuje obok niszczyciela marynarki wojennej USA USS Hewitt; około 1978 rok Źródło: Wikimedia Commons
Przez kilkadziesiąt lat Europa żyła w strachu przed nuklearną zagładą. Dla Polski miałoby to jednak najbardziej tragiczne skutki – rola przydzielona przez Moskwę PRL w konflikcie Wschód – Zachód oznaczałaby dla naszego kraju totalną zagładę.

Sowieci pierwszą próbę z wierną kopią amerykańskiej bomby atomowej „Fat Man” wykonali na poligonie w Semipałatyńsku w sierpniu 1949 r. Trudno było jednak wtedy marzyć o skutecznym wykorzystaniu przez nich nowej broni. W 1950 r. Moskwa miała zaledwie pięć ładunków jądrowych, Amerykanie – 369. ZSRS nie był jednak na straconej pozycji – planistom z NATO sen z powiek spędzał stan sił konwencjonalnych przeciwnika. Zwłaszcza po powstaniu w 1955 r. Układu Warszawskiego. Żywcem kopiowano tam niektóre rozwiązania paktu północnoatlantyckiego, zmieniając grupę dosyć luźno powiązanych armii w skuteczną maszynę do prowadzenia wojny, z jednolitym dowództwem, bronią i procedurami.

Ówczesna doktryna wojenna NATO zakładała więc działanie na zasadzie „tarczy i miecza”. Europejskie siły konwencjonalne miały powstrzymać siły przeciwnika jak najdalej na wschodzie, jednocześnie umożliwiając amerykańskiemu lotnictwu wykonanie bombardowań strategicznych z użyciem broni jądrowej.

W 1957 r. NATO przyjęło „strategię zmasowanego odwetu”, opracowaną przez amerykańskiego sekretarza stanu Johna Fostera Dullesa. Zakładała ona wielkoskalową odpowiedź na atak przy użyciu taktycznej i strategicznej broni jądrowej. Nad Europą Zachodnią został rozpięty amerykański „parasol jądrowy”, który nie tylko chronił przed atakiem Sowietów, którzy nie byli w stanie adekwatnie odpowiedzieć, lecz także pozwalał na redukcję przez NATO sił konwencjonalnych.

Liczba ładunków atomowych szybko rosła. Kiedy powstawał Układ Warszawski, Sowieci mieli ich już 200. Pojawiły się udane bombowce dalekiego zasięgu Tu-16 i rakiety średniego zasięgu R-5 Pobieda. Mogły one przenosić ładunki atomowe do atakowania strategicznych celów – głównie baz wojskowych i rejonów koncentracji wojsk w Europie Zachodniej. W 1960 r. na wyposażenie weszła pierwsza sowiecka rakieta międzykontynentalna R-7. Chruszczow przechwalał się, że w Związku Sowieckim „rakiety toczą się z fabryk jak parówki”, i forsował doktrynę „pierwszego uderzenia” bronią jądrową.

Podczas kryzysu kubańskiego w 1962 r. obie strony miały już wszystkie elementy atomowej triady – bombowce strategiczne, wyrzutnie lądowe i okręty podwodne z rakietami dalekiego zasięgu. Od tej chwili atakująca strona mogła być w zasadzie pewna obezwładniającego atomowego odwetu. Nawet jeśli zdążyłaby zniszczyć wyrzutnie lądowe i ciągle krążące w powietrzu samoloty.

W związku z tym między atomowymi mocarstwami utrwaliła się swego rodzaju równowaga, określona już na początku lat 60. przez amerykańskiego sekretarza obrony Roberta McNamarę jako „wzajemne zagwarantowane zniszczenie”. Użycie broni atomowej przez jedną ze stron nieuchronnie miało prowadzić do odwetu i zniszczenia obu przeciwników.

Artykuł został opublikowany w najnowszym wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.