Portret Polski dają podręczniki, zapominamy więc, że to, co wyłożone i zapamiętane przez nas jako historia ojczysta, jest tylko wyborem zdarzeń zestawianych wedle naszej, choćby i najszczerszej, współczesnej, kulturowo modelowanej koncepcji. Siłą rzeczy liczą się w takim wykładzie rzeczy zwyczajowo rozumiane jako wielkie (wojskowe wiktorie przede wszystkim czy spektakularne osiągnięcia intelektualne) i wprowadzane są one, co bardzo ważne, w odniesieniu do nurtu dziejów o zasięgu bardziej ogólnym, europejskim czy globalnym. Dodajmy zaraz: nie przez nas wytyczanym. W aktywach mamy tedy Grunwald, zwycięstwa nad Rosją, Szwedami, Kozakami, Turkami z Wiedniem jako znakiem firmowym. Cieszymy się Witelonem, Kopernikiem, Skłodowską itd.
Jest więc dobrze, godnie i w koncercie ludów wijemy sobie gniazdko w miarę wygodne, tym bardziej że potwierdzane w ciągu dziejów (aż do dziś) oryginalnymi dokonaniami naszych twórców. Nasza przeszłość jest pomyślana tak (bo tak musi być ze względów wymogu kompatybilności wobec reszty), by potwierdzać swą sprawność w gronie państw silniejszych w Europie i piszących najważniejsze rozdziały jej historii. Chrobry bije imperatora Henryka II, dzielnie stale przeciwstawiamy się niemieckiemu cesarstwu, wychodzimy z państwem na Wschód i stajemy się potęgą. Potem wymyślamy demokrację (wprawdzie szlachecką, ale zawsze), co prowadzi do upadku Rzeczypospolitej. Już pełnym narodem, po stu latach, wybijamy się na niepodległość.
Daleki jestem od krytyki tego schematu – daje sprawne narzędzia walki o miejsce kraju w szerszej europejskiej wspólnocie, bo w takich samych kategoriach, które ten schemat powołują do życia, „pracują” nasi europejscy przyjaciele i przeciwnicy. Ale zarazem przekonany jestem, że nie ma takiego jak Polska państwa na kontynencie, które kiedyś powstało i utrzymało swą egzystencję po dziś dzień, wzrastającego w tak wielkiej pustce kulturowej czy cywilizacyjnej, wznoszonego tak dalece własnymi siłami.
Jeszcze bez nas
Childeryk – ojciec Chlodwiga, francuskiego Mieszka I – gdzieś tak pod koniec V w. żył sobie na rzymskim terenie koło Tournai (dziś Belgia) i całkiem wygodnie, ba – luksusowo, gdy porównamy go z naszym odpowiednikiem. Dwadzieścia kilka koni uświetniło kurhan pochówkowy owego barbarzyńcy, ale znaleziono tam również rzymskie atrybuty władzy: złote pszczoły i pierścień z jego wizerunkiem, oddającym wszakże znak barbarzyńskiej królewskości właściciela przedmiotu – bujne, spadające na barki włosy.
Między Attylą a Aecjuszem symbolicznie umieszczano tę postać, która opowiedziawszy się po stronie rzymskiej, utwierdziła karierę syna jako sprzymierzeńca, a potem pana miejscowej wspólnoty. Przybywając w 507 r. do Tours, Chlodwig zachowuje się niemalże jak rzymski cesarz – w purpurowej tunice z diademem na głowie i awansem na konsula od władcy bizantyjskiego przemierza miasto i rozrzuca, siedząc na swym rumaku, złoto i srebro zachwyconej gawiedzi. Kilkadziesiąt lat później to piękne historiograficzne zdjęcie Chlodwigowego sukcesu sporządził galo-rzymianin Grzegorz, biskup Tours i historyk. I tak się robi państwo – miasta, wodociągi, drogi, intelektualiści i wszystko inne – bierzemy i mamy królestwo Franków. Tylko garnizony barbarzyńców, rozlokowane po miastach – podobnie do tego ruskiego, usytuowanego w pięknej willi w Poznaniu na rogu ulic Skarbka i Rycerskiej, który pamiętam.
I nie trzeba Franków, którzy nabrali politury, długo terminując przy rzymskim limesie, czyli granicy. Spójrzmy na Karantanów, „państwowych protoplastów” Słoweńców. Osiedlając się koło Virunum, stolicy rzymskiej prowincji Noricum, już w VII w. powołali do życia polityczną wspólnotę rządzoną przez książąt, intronizowanych przynajmniej w późniejszych czasach w nieodległym Krnskim gradzie (Karnburgu) na specyficznym obiekcie – odwróconej bazie rzymskiej kolumny. Już w VIII stuleciu, niewiele później od Bawarów, zadomawiano u nich religię chrześcijańską.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.