Ponieważ w pisaniu o historii nie ma nic ciekawszego niż obalanie narosłych i nabudowanych na niej mitów, szczególnie tych, które stworzono dla jakichś celów politycznych, sam się sobie nie mogę nadziwić, że dotąd nie napisałem książki albo bodaj artykułu o amerykańskiej wojnie secesyjnej. Z jednej strony, nie ma chyba w dziejach konfliktu staranniej udokumentowanego, opisanego i zrekonstruowanego w licznych opracowaniach i filmach do najdrobniejszego szczegółu. Z drugiej, wszystkie te imponujące pieczołowitością detali opracowania sumują się w wielki fałsz, mający post factum upewnić potomnych, że wygrała, jak zawsze, słuszność.
Jak zawsze nie znaczy to oczywiście, że naprawdę zawsze wygrywają ci, którzy mają rację – tylko że zawsze ci, którzy wygrywają, tak potem upiększają fakty, zmieniają konteksty i naginają historyczną rzeczywistość, że wszystkich przekonują, iż zatriumfowała sprawiedliwość.
Stany Zjednoczone, ocaliwszy swą spoistość, także nie zaniedbały tej pracy. A ponieważ z czasem zaczęła się w nich emancypacja innej ludności niż biała, protestancka i anglosaska z pochodzenia, ikoną stały się prawa obywatelskie, a w końcu zdominowały amerykańską mentalność wyrzuty sumienia wobec Indian i Murzynów, prawem kompensacji wiodące do obsesyjnego wynoszenia na piedestał praw mniejszości etnicznych, więc mitem wojny secesyjnej stał się mit, iż była to wojna o wyzwolenie z niewolnictwa Murzynów.
Czytaj też:
Włodzimierz Krzyżanowski - bohater Ameryki
Guzik prawda. „Szczególna instytucja”, jak nazywano niewolnictwo, była tylko pretekstem do tej wojny. Ani nie wszyscy politycy i generałowie Północy chcieli ją znieść, ani nie wszyscy na Południu kurczowo przy niej obstawali. W głośnym akcie likwidacji niewolnictwa Lincolna wstydliwie pomijany dziś passus ogranicza jego działanie do tych stanów, które się od Unii odłączyły. Paradne, prawda? USA zniosły niewolnictwo, ale nie u siebie, tylko u rebeliantów. No, ale przecież – kolejny wstydliwy fakt – nie wszystkie „niewolnicze” stany chciały się odłączyć od Unii i skonfederować. Jeden z nich pozostał po stronie Północy.
Zresztą, co tu długo mówić – gdyby naprawdę celem tej wojny była dla Północy poprawa losu kolorowej ludności na Południu, toby to po zwycięstwie zrobiła. A, jak wiadomo, ograniczyła się tylko do pewnych pozornych działań, skupiając wysiłki „rekonstrukcji” na zupełnie innych sprawach. Na równouprawnienie musieli Murzyni poczekać jeszcze kilkadziesiąt lat i zawdzięczali je raczej zimnej wojnie niż jatkom pod Antietam lub Gettysburgiem.
Grzegorz Swoboda, który o tej ostatniej bitwie pisał już kilkakrotnie, wznowił ostatnio swe opracowanie w udoskonalonej wersji – to właśnie jest przyczyną niniejszego felietonu. Polecam jego pracę z czystym sumieniem, bo przed opisem wojennych zmagań – imponujących, niewiele było w całej historii przykładów tak bezwzględnego poświęcenia walczących – idzie w niej opis całej trudnej dziś do pojęcia sytuacji politycznej, wymykającej się prymitywnym, propagandowym schematom. Cóż, nikt dziś nie broni niewolnictwa. Gdyby jednak to sielskie, rycerskie i paternalistyczne Południe zatriumfowało nad dzikim kapitalizmem Północy (co oczywiście nie było możliwe ze względów ekonomicznych), dziś nikt nie broniłby wyzysku robotnika, któremu – zgroza! – płacili jankesi najmniej, ile można, nie troszcząc się zupełnie o jego edukację, dach nad głową, moralność… Nikt nie miałby wątpliwości, że męstwo południowców zniszczyło system urągający podstawowym humanistycznym wartościom.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.