Pierwszą próbę zamachu podjęto 28 stycznia 1944 r., jednak szef policji i SS na dystrykt warszawski Franz Kutschera wyjechał z miasta. Nowy termin wyznaczono na 1 lutego, ale tuż przed rozpoczęciem akcji okazało się, że ktoś nie potrafił liczyć do dziewięciu i dla Stanisława Hluskowskiego („Alego”), zastępcy dowódcy (!) akcji, zabrakło pistoletu maszynowego. Ostatecznie „Ali” otrzymał teczkę z granatami i dwa pistolety parabellum, trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że jego pistoletu maszynowego zabrakło podczas odwrotu. Może wówczas straty byłyby mniejsze. Zresztą już podczas akcji zdenerwowany „Ali” nie potrafił otworzyć teczki z granatami, w której zaciął się zamek, wobec czego przyłączył się do walki, strzelając z parabellum.
Cała akcja trwała dokładnie 100 sekund. Kutschera nie żył, w strzelaninie poległo czterech (lub pięciu) Niemców, kilku dalszych było rannych. Po stronie zamachowców także były straty. Dowódcę „Lota” (Bronisław Pietraszewicz) i „Cichego” (Marian Senger) postrzelono w brzuchy, lżej ranni byli: „Miś” (Michał Issajewicz) i „Olbrzym” (Henryk Humięcki). Podjechały samochody mające zabrać uczestników akcji, w panującym zamieszaniu wszyscy ranni trafili do jednego pojazdu (zamiast do dwóch), który ruszył w stronę pl. Bankowego. Tam czekał już lekarz, Zbigniew Dworak („Dr Maks”), który prowizorycznie opatrzył rannych i zadecydował, do jakiego szpitala mają trafić. Tragedia na moście„Należy podziwiać organizację zamachu – zwierzał się przyjacielowi pracownik »Kripo« w Warszawie, Fritz Schramm – wszystko było przewidziane i wykonane do najdrobniejszych szczegółów. Tego zamachu mogła dokonać tylko bardzo silna organizacja, posiadająca ludzi fachowych. Moim zdaniem była to polska organizacja wojskowa, rozgałęziona i dobrze zakonspirowana. Musimy się z nimi liczyć, bo któregoś dnia gotowi nam sprawić wielce niepożądaną niespodziankę – nie będziemy nawet wiedzieli, gdzie i kiedy”.
Czytaj też:
Warszawskie polowanie na gestapowców
W opinii Niemca było jednak dużo przesady. Wprawdzie faktycznie sama akcja została przeprowadzona w profesjonalny sposób, gorzej jednak było z odwrotem zamachowców. Wówczas wyszła na jaw zupełna amatorszczyzna, która zakończyła się niepotrzebnymi ofiarami.Pierwsze ostrzeżenie nastąpiło, gdy samochód z rannymi dotarł do Szpitala Maltańskiego przy ul. Senatorskiej. Rzekomo miał tam oczekiwać zespół medyczny mający zaopiekować się rannymi, nic takiego jednak nie nastąpiło. Dyżurny lekarz odmówił przyjęcia rannych, motywując to brakiem chirurgów i czystej bielizny do operacji. W tej sytuacji w placówce pozostawiono „Misia” i „Olbrzyma”, którzy nie wymagali zabiegu operacyjnego, a dwóch pozostałych rannych postanowiono umieścić w innym szpitalu. „Zdecydowałem jechać do Szpitala Przemienienia Pańskiego, gdzie pracowałem – wspominał »Dr Maks«. – Jechaliśmy przez plac Teatralny, Senatorską, Miodową. W czasie jazdy zrobiłem opatrunek »Cichemu«. Miał ranę brzucha, przez którą wydostawała się pętla jelit. […] Przed szpitalem auto zatrzymałem od strony ulicy Brukowej [dzisiejszej Okrzei – przyp. S.K.] i poleciłem zajechać im po dwu–trzech minutach, które potrzebne mi były na uprzedzenie lekarza dyżurnego, żeby nie meldował telefonicznie policji o wypadku postrzelenia”.
„Dr Maks” polecił rannym udawać nieprzytomnych, od razu zostali wniesieni na salę operacyjną. Niestety, zauważył to granatowy policjant pełniący patrol w pobliżu i zgłosił sprawę na komisariat. Natychmiast przysłano mu do pomocy drugiego funkcjonariusza, by wspólnie obserwowali podejrzanych rannych.
Ranni byli w szpitalu i w tej sytuacji „Sokół” (Kazimierz Sott) i „Juno” (Zbigniew Gęsicki) zdecydowali się odprowadzić samochód do garażu na Wolę. Chociaż dostali zalecenie, by w razie niebezpieczeństwa porzucić pojazd i przedzierać się pieszo, podjęli ryzyko. Pojazd był postrzelany podczas zamachu, wewnątrz były liczne plamy od krwi rannych, ale zamachowcy zdecydowali się nim wracać. Wydawać się to mogło zbytecznym ryzykiem, jednak warto pamiętać, że w pojeździe znajdowała się broń użyta podczas zamachu. Były to: osiem pistoletów maszynowych, sześć zwykłych pistoletów i kilkanaście granatów, bardzo cennych dla oddziału, a wycofując się pieszo, nie mogliby ich zabrać. I to zapewne zaważyło na decyzji zamachowców.
Niestety, przy okazji popełnili fatalny błąd, wybierając drogę przez most Kierbedzia, którą niedawno przyjechali do szpitala. Samochód był zapewne już wcześniej zauważony przez Niemców, nieczęsto po ulicach miasta jeździło auto ze świeżymi śladami po pociskach. W efekcie doszło do tragedii. Młodzieńcy nie zajechali daleko, gdyż na moście natknęli się na kordon obławy. Usiłowali zawrócić, ale jedno z kół pojazdu zaklinowało się w barierce mostu. Zresztą niebawem Niemcy pojawili się także z drugiej strony, zamykając zamachowców w okrążeniu. Strzelali oni do ostatniego naboju, wreszcie pozostał im tylko skok do Wisły.
Hitlerowcy prowadzili ostrzał do zamachowców z mostu oraz z brzegów rzeki. „Sokół” i „Juno”, wielokrotnie trafieni, zginęli w jej nurtach, a ich ciała niezwłocznie wydobyto na brzeg. I wówczas okazało się, że „Sokół” zabrał na akcję swoje prawdziwe dokumenty (chociaż dysponował fałszywymi), co było niedopuszczalnym złamaniem podstawowych zasad konspiracji. Oznaczało to dekonspirację jego rodziny i najbliższych przyjaciół, co mogło mieć fatalne konsekwencje. Na szczęście rodzinę udało się ewakuować, a założony przez Niemców „kocioł” nie przyniósł żadnych efektów.
Dramat rannych
Tymczasem „Lot” i „Cichy” przeszli wielogodzinną operację. Zakończyła się ona sukcesem, ale ranni powinni pozostać w szpitalu jeszcze przez kolejne dni. To było jednak niemożliwe, granatowi policjanci pilnowali poszkodowanych i zaraz mogło pojawić się gestapo. Zapadła zatem decyzja o przewiezieniu chłopców do innego szpitala. W ewakuacji uczestniczyło 17 osób pod dowództwem Jerzego Zborowskiego („Jeremiego”). Wśród nich znalazł się także „Ali”, który rano brał udział w zamachu. Przed godz. 18 grupa weszła do szpitala, rozbroiła granatowych policjantów, po czym rannych przeniesiono do samochodu Miejskich Zakładów Sanitarnych. Niestety, nie była to karetka, a samochód służący do przewozu węgla był niezbyt dokładnie wyczyszczony. Miało to fatalne skutki dla ciężko rannych „Cichego” i „Lota”. Tym bardziej że dalsza część akcji układała się niefortunnie. Obu rannych przewieziono na ul. Koszykową do szpitala przy Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa, jednak dyżurny lekarz kategorycznie odmówił ich przyjęcia. Wobec tego trafili na noc do kliniki położniczej dr. Henryka Webera przy ul. Chmielnej. Właściciel, którego syn był volksdeutschem (!), udawał, że o niczym nie wie.