Masy samochodów: cadillaców, dodge’ów i chevroletów. Krzykliwe kolorowe reklamy, budki z hamburgerami i hot dogami. Dobiegająca z otwartych okien muzyka jazzowa. Wielokulturowe i wielorasowe tłumy przeciągające szerokimi alejami. Wieżowce, których iglice ginęły w chmurach.
„Moje pierwsze wrażenie w Ameryce to mydło – wspominał Werner Wapler. – Na statku dali nam wspaniałe, pieniące się mydło Palmolive. Dotychczas używaliśmy naszego wojennego, szarego, w połowie złożonego z mydła, w połowie z piasku, które nigdy się nie pieniło. W czasie podróży przez Amerykę – te ich parkingi z samochodami! Patrzyliśmy na to tak, jak w dzieciństwie patrzyliśmy na Świętego Mikołaja. I mówiliśmy do siebie: »I przeciwko temu wszystkiemu tamten dureń postanowił wojować?!«”.
Tym durniem był oczywiście Führer Tysiącletniej Rzeszy Adolf Hitler.
„Krwiożerczy naziści” – jak określała niemieckich żołnierzy amerykańska prasa – oczywiście wzbudzali olbrzymią sensację. Otaczały ich tłumy gapiów oddzielone kordonami obojętnych, żujących gumę policjantów w okularach przeciwsłonecznych. Niektórzy przechodnie rzucali jeńcom cukierki i papierosy. Inni przeciągali palcem po gardle. Kolejne wrażenie – obozy jenieckie. Były przygotowane w typowym amerykańskim stylu. Czyste, białe baraki z ciepłą wodą i centralnym ogrzewaniem. Alejki wysypane żwirkiem i przystrzyżone trawniki. Stołówki, na których uśmiechnięci murzyńscy kucharze nakładali jeńcom na blaszane tace kukurydzę, smażone kartofle i pieczone kurczaki. Coca-cola i ice cream z automatu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.