Długo zbierałem się, aby napisać o tym filmie. Pardon! Zbierałem się, czy w ogóle napisać o nim. Bowiem Powstanie Warszawskie było i jest tysiące razy mordowane przez banalistów. Nie chodzi tu o obrońców racjonalności decyzji wybuchu, co o wszelkiej maści rewizjonistów. Czy raczej fantastów wierzących w niedorzeczne teorie o możliwości spokojnego przeczekania, stanięcia z boku, przypatrywania się jak Sowieci z Niemcami się wykańczają, i inne tego typu gusła sprowadzające się do przekonania, że zawsze można zabrać zabawki i pójść na inne podwórko.
Film „Powstanie Warszawskie” jest powszechnie chwalony. I z prawa, i zlewa. Aż dziwne, że nie znalazł się żaden następca Zygmunta Kałużyńskiego, który dla zwykłej przekory i rozgłosu, odmówiłby mu jakichkolwiek walorów. Nie sposób jednak tu ugryźć. Bo co? Czepiać się, że dialogi są słabe? To głupia pretensja, bo nie od dialogi tu chodzi. One są drugorzędnym spoiwem rzeczy najważniejszej, czyli obrazu.
Widzimy Powstanie ukazane „au naturel”, bez żadnej dodanej interpretacji czy nachalnej intencji. Pozbierane kilkusekundowe ścinki taśm filmowych zostały ułożone w jedną opowieść. – W ograniczeniu poznać mistrza – napisał kiedyś poeta i to odnosi się do tego filmu. Metoda polegająca na zebraniu istniejących, i znanych wszystkim, fragmentów filmowych przypomina prace archeologa rekonstruującego z rozsypanych kamyczków monumentalną mozaikę. Tu nie dodano nic od siebie, i tym samym uciszono etatowych krytyków czczenia pamięci Powstania i w ogóle celebrowania naszej historii. Bo jak polemizować z czymś oczywistym?
W dobie cywilizacji obrazkowej oczyszczone zdjęcia, z nałożonym nań kolorem, zyskały nową siłę. Te same dobrze znane ujęcia w nowym wydaniu wywołują niesamowite emocje. Na uroczystej premierze w warszawskim Teatrze Wielkim na widowni było widać dziesiątki osób - po tym, gdy zapaliły się światła - ocierających jeszcze oczy, mnących chusteczki, nie wstydzących się swojego wzruszenia. Od razu zaznaczmy – publiczność tam była bardzo różnorodna pod każdym względem.
Dlaczego płakali? Dlatego, że widzieli zburzenie miasta i śmierć wielu jego mieszkańców? Wątpliwe. Wszyscy widzieli te obrazy już wiele razy. Wszyscy wiedzą, co wydarzyło się w Warszawie siedemdziesiąt lat temu. Zresztą powstańczy operatorzy nie mieli zbyt wiele szans na sfilmowanie drastycznych scen, więc i w filmie one nie dominują.
Wzruszenie wynikało z utożsamieniem się z mitem. A mit to rzecz pozytywna. Bez niego nie ma żadnej wspólnoty. Prosta antropologiczna prawda. Kto chce z nią polemizować, niech pokłóci się o to z jakimś Eliade, Dumezilem, czy innym Levi-Straussem. Mit jest uproszczeniem, ale nie może być blagą. Wspólnotę na każdym szczeblu buduje opowieść jasno określająca, co jest złem, a co dobrem. Zaś Powstanie było wydarzeniem tak ważnym, że – czy chcemy, czy nie – zawsze byłoby źródłem jakiegoś mitu.
Wywodząca się jeszcze z głębokiego PRL-u kontrnarracja o złych dowódcach i dobrych żołnierzach jest szpagatem. To dziwaczna polska wersja bajek o dobrym carze i złych bojarach. Albo niemieckiej o tym, że Hitler nic nie wiedział. Szpagat, nawet umysłowy, jest pozycją, w której nie da się długo pozostawać. Prezentowana przez film „Powstanie Warszawskie” wersja mitu jest zgodna z prawdą historyczną. A lepiej, wygodniej i zdrowiej jest być po stronie prawdy.