Kino PRL-u. Możemy się zżymać na papierowe dialogi i natrętną propagandę, ale był to jedyny czas w historii polskiej kinematografii, kiedy zachodni recenzenci czekali na nowe obrazy z Polski. Scenariusze znad Wisły (jak np. „Kanał” Stawińskiego) podbijały serca włodarzy Hollywoodu, a termin „polska szkoła filmowa” został wpisany na stałe do światowego słownika popkultury. Polscy reżyserzy zażywali sławy porównywalnej z popularnością Antonioniego i Kurosawy, a polscy aktorzy stawali się gwiazdami festiwali filmowych.
Poniższy fragment pochodzi z książki S. Kopra „Gwiazdy kina PRL”, wyd. Fronda.
Kino moralnego niepokoju
Filmowa adaptacja Krzyżaków w reżyserii Aleksandra Forda z 1960 roku wylansowała modę na ekranizacje wielkich dzieł polskiej literatury. Drogą tą poszli Wajda (Popioły), Kawalerowicz (Faraon), a następnie Jerzy Hoffman (Pan Wołodyjowski). Złośliwi mówili o filmowaniu lektur szkolnych, a względnie udana ekranizacja takiej lektury zapewniała sukces kasowy. Przy okazji powstało jednak wiele wybitnych filmów – Faraon, Noce i dnie oraz Ziemia obiecana otrzymały nominacje do Oscara, a zdjęcia Jerzego Zelnika jako władcy Egiptu można było odnaleźć w amerykańskich podręcznikach do historii starożytnej.
Na drugim biegunie powstawały filmy typowo rozrywkowe. Polscy widzowie zawsze cenili komedie, a władze traktowały ten nurt krajowej kinematografii jako swoisty „wentyl bezpieczeństwa”. W efekcie nasz kraj uchodził „za najweselszy barak w całym obozie” socjalistycznym.
Początkowo unikano zbyt ostrej satyry na codzienne życie w PRL, skutecznie jednak przełamano tabu obyczajowe dotyczące okupacji niemieckiej. W połowie lat 60. pojawił się film Giuseppe w Warszawie (niezapomniane kreacje Czyżewskiej i Cybulskiego), który jako pierwszy prezentował wojnę na wesoło. A Cybulski w roli malarza pacyfisty starającego się do niczego nie mieszać to prawdziwa perełka naszego kina.
Sceny z polskich komedii na stałe weszły do kultury masowej i nawet dzisiaj prawie każdy zna losy rodzin zabużańskich repatriantów, Kargulów i Pawlaków. Mistrzem gatunku stał się Stanisław Bareja, a bez jego filmów trudno sobie wyobrazić kinematografię PRL.
W zależności od aktualnej sytuacji politycznej mógł pokazać na ekranie więcej lub mniej, pozostawał jednak najlepszym specjalistą od filmowania absurdów codziennego życia w Polsce Ludowej. Jego Miś jest arcydziełem porównywalnym wyłącznie z Rejsem Piwowskiego i Seksmisją Machulskiego.
Partyjni decydenci większy problem mieli z twórcami nurtu zwanego kinem moralnego niepokoju, który zdominował naszą kinematografię w połowie dekady Edwarda Gierka. Nowe pokolenie twórców (Krzysztof Zanussi, Feliks Falk, Filip Bajon, Agnieszka Holland, Krzysztof Kieślowski), nowi aktorzy (Bogusław Linda, Jerzy Stuhr, Krystyna Janda) i nowe dylematy. Zniknął już wątek rozrachunku z wojną i okupacją, a postacie kina moralnego niepokoju zmagały się przede wszystkim z własnymi problemami egzystencjalnymi i próbowały znaleźć swoje miejsce w otaczającej rzeczywistości.
Bohaterem filmów tego nurtu z reguły był sfrustrowany inteligent, niepotrafiący pogodzić się z codziennością epoki PRL. W starciu z realiami życia na ogół ponosił klęskę, najczęściej nie układały mu się również sprawy osobiste. Czasami w ramach życiowego konformizmu demoralizował się w szybkim tempie, starając się zagłuszyć głos własnego sumienia. To właśnie wówczas powstały takie filmy, jak Barwy ochronne, Wodzirej, Przypadek, Amator, Kobieta samotna. Niektóre produkcje zaliczane do tego nurtu trafiły zresztą na półki i swoje premiery miały dopiero w późniejszych latach.
„Mówi się, w kręgu prywatnym oczywiście – twierdził Andrzej Wajda – że współczesne społeczeństwo polskie jest głęboko zdemoralizowane w jego stosunku do pracy, do mienia społecznego, do instytucji życia publicznego i jest to niewątpliwie prawda. Ale trzeba także powiedzieć, że całkowicie inne postawy obowiązują w gronie rodzinnym i w małych grupach koleżeńskich i przyjacielskich, że czego innego uczymy nasze dzieci. Powstaje więc pytanie, czy może być zdrowe społeczeństwo pogrążone tak głęboko w osobliwej schizofrenii moralnej i czy zadaniem sztuki nie jest zastanowienie się, co wyparło moralność prawdziwą z terenu moralności publicznej, oraz uporczywe optowanie na rzecz jednolitego kodeksu moralnego, obowiązującego zawsze i wszystkich?”.
Złośliwi wprawdzie twierdzili, że głównym bohaterem kina moralnego niepokoju był tak zwany snuj, czyli totalny nieudacznik życiowy, którego jedynym zajęciem było negatywne komentowanie otaczającej go rzeczywistości. Nurt ten jednak odegrał ogromną rolę w naszej kinematografii, było to kino inteligenckie przeznaczone dla ambitnego odbiorcy. Na dodatek to właśnie wtedy do głosu doszło grono utalentowanych twórców, z których część miała zrobić kariery również za żelazną kurtyną. Realizacja filmów w wolnym świecie była zresztą zawsze marzeniem polskich reżyserów, a przykłady Polańskiego i Skolimowskiego wskazywały, że polscy twórcy w niczym nie ustępują swoim kolegom z Zachodu. Praca w tamtejszej kinematografii przynosiła zresztą duże profity, a na tego rodzaju pokusy nie byli odporni nawet najbardziej ambitni artyści. Wprawdzie Polański przyjeżdżał do kraju rzadko, ale Skolimowski potrafił pokazać, jak wygląda sukces w zachodnim wydaniu.
„Scena sprzed lat – wspominał Jerzy Gruza. – Warszawa rozgrzana lipcowym słońcem do białości. W Teatrze Współczesnym męcząca próba na scenie. Drzwi na ulicę są otwarte. Potrzeba odrobiny powietrza w dusznej sali. W oświetlonym słońcem wejściu staje w białych jeansach i jedwabnej koszuli młody człowiek. To Skoli [Jerzy Skolimowski – S.K.], przyjechał po festiwalu w Bergamo, gdzie zdobył pierwszą nagrodę za swój debiut filmowy.
Przywołuje gestem nieznoszącym sprzeciwu Tadeusza Łomnickiego, który zostawia próbę i idzie potulnie do sylwetki w drzwiach.
Skoli pokazuje mu swój nowy nabytek: białego forda mustanga z otwieranym dachem. Jest sam środek komuny. Ludzie gromadzą się koło luksusowego, zagranicznego samochodu. Właściciel każe Łomnickiemu schylić się, zajrzeć pod spód, otwiera bagażnik, każe mu podziwiać komfort deski rozdzielczej i skórzanych siedzeń́. – Waarto żżyć!... Praaawda, Tadziu?... – mówi, uśmiechając się triumfująco”. (…)
Powyższy fragment pochodzi z książki S. Kopra „Gwiazdy kina PRL”, wyd. Fronda.
Czytaj też:
Ulubieńcy bogów umierają młodoCzytaj też:
Alkohol i muzy. Wszystkie szaleństwa NoblistyCzytaj też:
Odtrutka na nasze czasy. Dlaczego warto czytać Euzebiusza z Cezarei