Odrębną kategorię stanowiły dzieci specjalnie wyselekcjonowane po badaniach rasowych. Trafiły one do Rzeszy w celu germanizacji. Część z nich przebywała w tzw. domach wychowawczych mieszczących się na ziemiach polskich wcielonych do Rzeszy. Najmłodsze trafiały do niemieckich rodzin adopcyjnych. Nieznana jest dokładna liczba zrabowanych z Zamojszczyzny maluchów. Wiemy, że w Łodzi w obozie przy ulicy Przemysłowej i w ośrodku rasowym przy ulicy Spornej 73 zarejestrowanych zostało kilkaset dzieci. Znane są też listy transportowe z lipca 1943 r., podające liczbę wywiezionych do Rzeszy z Lublina 4454 dzieci w wieku od dwóch do czterech lat.
Przez trzy tygodnie pracowałem w tym obozie [w Zamościu] jako furman – relacjonował Stanisław Czarnecki. – Codziennie wywoziłem wraz z innymi około 30 trupów dzieci, które były chowane na cmentarzu bez trumien. Gdy była zaś ciemna noc, bez względu na pogodę, wywoziliśmy dzieci same bez rodziców i bez starszych osób do pociągu, który stał koło rampy buraczanej. Gdzie później Niemcy te pociągi z samymi dziećmi wywozili, tego nie wiem.
Odzyskaniem wywiezionych w celach germanizacyjnych dzieci, w tym tych z Zamojszczyzny, po zakończeniu wojny miał zająć się specjalny referat do spraw rewindykacji dzieci przy Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Zlecał on między innymi agendom powołanym przy powiatach prowadzenie szerokiej akcji ankietowej, by zdobyć jak największą liczbę danych o dzieciach, które nie wróciły do rodzinnych miejscowości.
Na ratunek
Prawie natychmiast po rozpoczęciu wysiedleń ruszyła spontanicznie organizowana przez społeczność Zamojszczyzny pomoc dla dotkniętych niemiecką akcją. Pomimo celowego likwidowania terenowych jednostek Rady Głównej Opiekuńczej przez okupanta, w miarę możliwości organizowano pomoc doraźną. Kierownictwo rady nieprzerwanie starało się u władz niemieckich o zgodę na uruchomienie dożywiania, dostarczania ciepłej odzieży i lekarstw do obozów oraz objęcia opieką lekarską najsłabszych, czyli dzieci i starców.
Próbowano przemycać żywność do obozów przejściowych, co było surowo karane. Polacy zatrudnieni w administracji obozowej gromadzili dane o liczbie uwięzionych oraz zbrodniczej działalności załogi obozów i przekazywali je strukturom podziemia. Dzięki informacjom napływającym od pracowników kolei szybko rozchodziły się wieści o transportach. „Dookoła Zamościa nie ma już ani jednej polskiej wsi – same niemieckie – pisał w dzienniku Adam Mastaliński. – A co się stało z dziećmi? Niech piekło pochłonie »Nową Europę«! Dzieci są odbierane matkom! Wiem dokładnie od kolejarzy, iż sześćset dzieci wywieziono do Pilawy”.
Po dotarciu transportów skierowanych do polskich miejscowości najważniejsze było zapewnienie dzieciom opieki medycznej i znalezienie rodzin zastępczych lub miejsc w ochronkach.
„Kiedy 1 lutego pociąg wjechał na stację w Siedlcach, na peronie ułożono 20 ciał – wspominał Zdzisław Wróbel. – Pamiętam ten ogromny tłum. Ludzie dowiedzieli się, że jest już w drodze pociąg z dziećmi z Zamojszczyzny, i przyszli nas ratować. Panował nieopisany bałagan, byli lekarze, pielęgniarki, wielu ludzi miało opaski z czerwonym krzyżem, kolejarze próbowali wprowadzić ład. Ktoś poczęstował mnie zupą. Nigdy wcześniej ani później zwykła zupa tak mi nie smakowała”.
Mieszkańcy Warszawy starali się wykupywać z rąk niemieckich konwojentów dzieci z transportów kierowanych do Rzeszy. Miały one mniej niż 14 lat i przeznaczone były do germanizacji. 4 i 5 stycznia 1943 r. udało się to na Dworcu Wschodnim w Warszawie. W początkach stycznia na stacji Warszawa Praga warszawiacy zorganizowali akcję dożywiania dzieci stłoczonych w wagonach; tym razem uratowano nieliczne z nich. Część wydobytych z transportów dzieci fotografowano, aby ułatwić ich identyfikację w późniejszym czasie. W marcu 1943 r. przedstawiciele różnych środowisk Warszawy, które dotychczas organizowały pomoc dla dzieci Zamojszczyzny, w porozumieniu z RGO powołały do życia tzw. koła opiekuńcze. Jesienią 1943 r. w dystrykcie warszawskim działało 13 takich kół i w niezwykle trudnych, często niebezpiecznych warunkach niosły one pomoc najmłodszym wysiedleńcom.
Wobec tragicznych warunków bytowych oraz obaw o los dzieci uwięzionych w zwierzynieckim obozie zaangażowani społecznie mieszkańcy Zwierzyńca i okolic szukali sposobu ich ratowania. Do rangi symbolu urosły starania hrabiego Jana Zamoyskiego, przewodniczącego komitetu RGO na powiat biłgorajski oraz delegata do Rady RGO. Pomimo grożącego mu niebezpieczeństwa zdołał spotkać się z Odilem Globocnikiem (kierującym akcją wysiedleńczą na Zamojszczyźnie) i dzięki jego interwencji Niemcy wypuścili z obozu dzieci do lat sześciu. Znalazły one schronienie w prowadzonej między innymi przez Różę Zamoyską ochronce dla dzieci w Zwierzyńcu.
„Dzień odbioru dzieci wyznaczono w niedzielę na godz. 11 – wspominał Jan Zamoyski. – Postąpiłem kilka kroków naprzód i jak mogłem najdostojniej, oznajmiłem wszystkim tym biedakom, że na skutek starań Polskiego Komitetu Opieki władze niemieckie zgodziły się na wydanie dzieci miejscowemu Komitetowi Opieki. Komitet miejscowy gwarantuje rodzicom, że dzieci będą pod należytą opieką do czasu odebrania ich przez rodziców lub osoby upoważnione. Spojrzałem na ten zmaltretowany tłum i – o zgrozo – nikt się nie ruszył! Kilka matek z dziećmi na rękach w przodzie jakby mocniej do piersi przyciskały swoje pociechy. Raz jeszcze zabrałem głos, by się zastanowili i zawierzyli nam, Polakom. Wtedy jedna przyciskająca do piersi swe dziecko zdecydowała oddać swoje pisklę. To był początek, za nią poszła druga i trzecia. Łączna ilość dzieci wyrwanych z obozu zwierzynieckiego wynosiła grubo ponad 400 maluchów”.
O skali wszelkich działań pomocowych świadczy chociażby meldunek gen. Stefana Grota-Roweckiego z 22 grudnia 1942 r., w którym stwierdza on, że „postawa ludności wszędzie była taka sama jak w Warszawie: gromady kobiet czekały godzinami na dworcach w Pabianicach, Zduńskiej Woli, Sieradzu i innych, aby zaopiekować się przejeżdżającymi dziećmi”.
Na ławie oskarżonych
Po zakończeniu wojny na terenie Polski rozpoczęła działalność Główna Komisja Badania Zbrodni Niemieckich, która gromadziła materiał dowodowy w sprawach zbrodni wojennych popełnionych na terenie anektowanych i okupowanych ziem polskich. Na jego podstawie prokuratury wszczynały śledztwa, a sądy orzekały w sprawach, w których udało się postawić w stan oskarżenia odpowiedzialnych nazistów.
W postępowaniach dotyczących wysiedleń Zamojszczyzny niezwykle ważną rolę odegrał dr Zygmunt Klukowski, lekarz i historyk ze Szczebrzeszyna, który przez całą okupację pisał dziennik i systematycznie gromadził informacje o zbrodniach niemieckich na Zamojszczyźnie. W 1947 r. zeznawał jako świadek w części procesu norymberskiego dotyczącego wydarzeń na Zamojszczyźnie oraz procederu germanizacji dzieci polskich.
„5 listopada 1947 r. O 9.30 rozprawa w sądzie i moje zeznania – pisał. – Duża sala, czternastu oskarżonych: w tym pięciu generałów SS (po cywilnemu) i kobieta. Rozwinąłem zwięzły rzeczowy obraz akcji wysiedleńczej na Zamojszczyźnie. Byłem jedynym świadkiem mówiącym o Zamojszczyźnie, o wysiedlaniu ludności, pacyfikacjach i akcji werbowania Volksdeutschów. I nie było we mnie ani odrobiny współczucia dla tych, co siedzieli na ławie oskarżonych”.
Agnieszka Jaczyńska
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.