„Jasnorzewska należała do najdziwniejszych w Polsce kobiet – twierdził Zygmunt Leśnodorski. – Wydawała się chwilami istotą zupełnie nierzeczywistą. Uosobioną magią poezji. Zjawa seansu, która boi się ostrego światła, zgiełku i ruchu. Salamandra, co wypełzła z ognia i zamieniła się w kobietę po to, by tajemnice różnych czarów, misteriów i niesamowitych wcieleń wyrazić w formie subtelnej miniatury wierszowej. Może dlatego było jej zawsze tak zimno? Otulona szalami, zwinięta w kłębek, spędzała większą część życia na kanapie w półmrocznym pokoju, z małą lampką umieszczoną nastrojowo gdzieś w kącie, na niskim stołeczku lub podłodze. W takim klimacie – przesiąkniętym wonią kwiatów, perfum, mocnych papierosów i starych mebli – czuła się najlepiej”.
Urodzona w 1891 r. w Krakowie poetka była kaleką, „miała całe dzieciństwo zatrute krzywicą, która rozwinęła się u niej na skutek złamania prawej ręki” – jak pisała jej siostra Magdalena Samozwaniec. Z kolei według Ireny Krzywickiej musiała przechodzić chorobę Heinego-Medina. A Zofia Starowieyska-Morstinowa tak wyjaśniała jej ułomność: „Powodem […] była gruźlica stosu pacierzowego, na którą zachorowała jeszcze jako dziecko. Zrozpaczeni rodzice zawieźli ją do Berlina, uchodzącego wtedy za lekarską mekkę (szkoda, że nie do Szwajcarii, gdzie już wtedy skutecznie umiano tę chorobę leczyć). Jednak mekka zawiodła: berlińska sława zamiast unieruchomić chory krzyż w gipsie, co – jak wiadomo – jest lekarstwem skutecznym i już wówczas powszechnie było stosowane, poddawała swą małą pacjentkę męczącym i bolesnym ćwiczeniom gimnastycznym, co sprawiło, że chory krzyż giął się i krzywił, a dziewczynka w okresie, gdy powinna była najwięcej rosnąć, rozwijała się nieprawidłowo. I wskutek tej niefortunnej kuracji ładna i zdrowa z urodzenia dziewczynka wyrosła jakoś dziwnie nieproporcjonalnie. Owa długa choroba i kuracja były także powodem, że Lilka nie otrzymała nawet takiej edukacji, jaką już wówczas otrzymywała większość »panienek z dobrych domów«, a która poza klasycznym wykształceniem domowym obejmowała jeszcze taką lub inną maturę, nieraz rok lub dwa jakiejś pensji. Niefortunne skutki owej zdumiewającej dziś dla nas terapii były powodem tego, że Lilka zawsze musiała się otulać tiulami i futrami, a jakkolwiek robiła to doskonale, z właściwym sobie smakiem i wdziękiem, jednak od razu rzucało się w oczy, że była jakoś inaczej zbudowana niż wszyscy”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.