Krwawe ofiary Azteków

Krwawe ofiary Azteków

Dodano: 

Kapłani, a również przedstawiciele innych warstw społeczeństwa nie szczędzili własnego ciała – regularnie nakłuwali kolcami agawy penisy, uszy i języki w celu upuszczenia krwi jako elementu zapłaty bogom za ich trud. To właśnie owa mistyka krwi wprowadziła Hiszpanów w pierwsze osłupienie, gdy w kwietniu 1519 r. posłaniec Montezumy – Tendille – najpierw upuścił sobie krew, po czym dał ją gościom do wypicia, a resztą skropił żywność przyniesioną w darze.

Los dzieci

Najbardziej ponure były jednak rytuały, podczas których zabijano dzieci. Byli to głównie chłopcy w wieku około sześciu lat, wielu z nich z poważnymi chorobami układu kostnego. Jako że bóg Tlaloc wymagał, by łzy ofiar nawadniały ziemię, kapłani zrywali chłopcom paznokcie, by spowodować płacz. Okazji do tych mordów było w roku pięć, z czego podczas ostatniego jesiennego święta ciała dzieci obrywano ze skóry. Jak się okazuje, nie były to wcale sieroty czy młody narybek bezimiennych żebraków, lecz dzieci bogatych azteckich rodów. Co więcej, zwyczaj ten aprobowany był przez samych rodziców. Tak samo było u Majów, którzy wyrywali serca małym chłopcom, czyniąc to z okazji objęcia tronu przez nowego króla czy wybudowania świątyni.

Czytaj też:
Attyla - bicz boży

Podobnie było w imperium Inków – w samej miejscowości Cuenca z okazji żniw ginęło 100 dzieci rocznie. Inkowie byli jednak od Azteków bardziej „humanitarni” – przed śmiercią (za pomocą ciosu w głowę lub uduszenia) odurzali dzieci etanolem lub liśćmi koki. Ciała zostawiali potem na szczytach Andów, gdzie dzięki odpowiednim warunkom atmosferycznym mumifikowały się i dotrwały do dzisiejszych czasów.

Tożsamość ofiar miała znaczenie. Mogli być to niewolnicy lub jeńcy. Tych drugich łowiono w Meksyku podczas owianych tajemnicą kampanii zwanych kwietnymi wojnami. Ich istotą nie było zabicie jak największej liczby wrogów tudzież przepędzenie ich z pola walki, ale właśnie pochwycenie jeńców – stąd słynne meksykańskie pałki. Starcia owe miały być skutkiem jakiejś tajemniczej umowy, jaką zawarli Aztekowie z ościennymi, suwerennymi plemionami. Czy rzeczywiście powodem był nieurodzaj, który wyzwolił gwałtowną chęć przebłagania bogów i zwiększenie zapotrzebowania na ofiary? Część historyków skłania się ku tezie, że był to po prostu skuteczny sposób terroryzowania sąsiadów czy też ukazania wyższości azteckiego wyszkolenia taktycznego i indywidualnego.

Wojownik, który złapał jeńca, awansował z grupy zwykłego pospolitego ruszenia do profesjonalistów. Jeniec nie powinien jednak pochodzić z bardzo dalekiego plemienia – za słaby był jego związek z lokalnymi bogami. W takim przypadku trzeba go było potrzymać w niewoli, by się zasymilował. Od tej zasady czyniono wyjątek w przypadku hiszpańskich żołnierzy – ich Aztekowie prowadzili na ołtarz od razu, zabijając wraz z końmi i wbijając ich głowy na włócznie.

Akceptacja kultu

Wszystko to przypomina znakomity, fascynujący film Mela Gibsona „Apocalypto”, ale podkreślmy, że w Ameryce przedkolumbijskiej cieszyło się szeroką akceptacją i tworzyło ład społeczny. W tamtejszej religii wciąż widać było magię, którą Frazer nazywał magią homeopatyczną. Praktykujące ją na całym świecie i przez całe tysiąclecia, ludy były przekonane, że można wpływać na siły natury czy też na osoby poprzez obrzędy, które będą naśladownictwem lub wyobrażeniem danych zdarzeń czy osób. I tak Aztekowie rzeczywiście byli przeświadczeni, że słońce nie wzejdzie lub nie zgaśnie, jeśli nie wzniesie się ku niemu bijącego serca ofiary, które to jest dla ciała tym samym, co słońce dla świata. Skóra zdarta z ofiary przynosi szczęście i moc temu, kto ją założy, skoro sama ofiara pochodziła z potężnego rodu tudzież była wojownikiem.

I motyw czysto religijny. Bóg Huitzilopochtli (co tłumaczy się jako Koliber Południa lub Drogocenny Mańkut) wyprawia w drogę księżyc – swoją siostrę – i gwiazdy – swoich braci. Nowy dzień był efektem jego trudu. Duchy poległych wojowników pomagały mu się wznieść, a kobiet umarłych w połogu opaść. Żeby pracować, musiał jednak pić krew. Według badacza dziejów Meksyku Hugh Thomasa Huitzilopochtli to mityczne odbicie jakiegoś dawnego dowódcy wojskowego z czasu przybycia Azteków do doliny, w której powstało potem Tenochtitlan.

Bóg Tlaloc nie pomagał wyrosnąć kukurydzy i fasoli, jeśli nie otrzymał ofiary z dziecięcych serc i ich łez. Młody jeniec traktowany jak bóg uosabiał zmartwychwstanie (sic!) Tezcatlipoca. Skoro bogowie poświęcili się, by mogli żyć ludzie, to i ludzie muszą składać ofiary dziękczynne ze swoich ziomków jako wyraz szacunku i próby rekompensaty na skalę kosmiczną. Krwawe zwieńczenie meczów w piłkę to oprócz motywów czysto politycznych, na przykład sposobu na rozwiązanie sporu granicznego, rytualna rekonstrukcja walki dnia z nocą czy też życia ze śmiercią.

Aztekowie rozróżniali dwa rodzaje śmierci – dobrą i złą. Ta pierwsza polegała na złożeniu się w ofierze czy też zginięciu na wojnie. Cicha śmierć w łożu była zła i kończyła się gdzieś w ponurych zaświatach. Cały system nie byłby możliwy bez szerokiej społecznej akceptacji. Za bardzo zły znak uważano sytuację, w której ofiara ze strachu defekowała, słabła, wymiotowała, drgała. Takiego człowieka brano natychmiast na zaplecze świątynne, ucinając mu głowę i dobierając kilku kolejnych, którzy godnie przeproszą bogów za ową hańbę. Nieraz zdarzało się też, że uwolnieni przez Hiszpanów meksykańscy jeńcy domagali się, aby pozwolić im zostać złożonymi w ofierze. „Czcimy ich jako dobrych, oni nam dają zdrowie i wodę, i dobre zasiewy, i pogodę” – mówił Montezuma do Cortésa o swoich bogach. Innym razem zaś do swoich wojowników: „Po to właśnie przyszliśmy na świat. Po to ruszamy do boju. To błogosławiona śmierć wychwalaną przez naszych przodków”.

Czytaj też:
Bitwa nad rzeką Tollense - tajemnicze starcie w starożytnej Europie Środkowej

Todorov wskazuje zaś na mocno kolektywistyczny charakter Azteków: „Śmierć okazuje się katastrofą w wymiarze ściśle jednostkowym, ze społecznego punktu widzenia zaś korzyści płynące z podporządkowania się prawu grupy mają większą wagę aniżeli strata jednostki”. W Tenochtitlan na co dzień toczyło się normalne życie, w którym naczelnicy dzielnic głową odpowiadali za bezpieczeństwo, co skutkowało małą liczbą przestępstw. Pijaństwo było karane, mało było żebraków, a ulice czyste. Panowały posłuszeństwo, zdyscyplinowanie, dziedziczność zawodów i powszechność edukacji rzemieślniczej. Nic dziwnego, że łatwo tu dostrzec związki z innymi cywilizacjami, które stawiały zbiorowość ponad jednostką i charakteryzowały się rytualizmem, militaryzmem oraz przestrzeganiem higieny. Michael Wood pisał zatem: „Czyż nie byłoby to fascynujące spotkanie, gdyby żeglarze z dynastii Ming zjawili się pewnego dnia w indiańskim Cuzco i wyszli im naprzeciw ludzie, z którymi mieli wspólne azjatyckie pochodzenie i którzy w swojej kulturze pod pewnymi względami zachowali w nienaruszonym stanie głębokie związki z azjatyckimi korzeniami. Na pewno lepiej zrozumieliby siebie nawzajem i być może w jakimś sensie potrafiliby uznać się za równoprawnych partnerów”.

Artykuł został opublikowany w 11/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.

Autor: Jakub Ostromęcki