TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: „Self-made man” – ten amerykański termin pasuje do Mariana Dąbrowskiego?
PIOTR LEGUTKO: Jak najbardziej. Wszystko, co w życiu osiągnął, a było tego niemało, zawdzięczał sobie. Własnym talentom: operatywności, dalekowzroczności, przebojowości, zdecydowaniu, intuicji, profetyzmowi. Stał się bardzo znaczącą figurą II Rzeczypospolitej. I nie mam tu na myśli wyłącznie rynku prasowego. Zasłużył się na wielu rozmaitych polach.
Dlaczego zatem został zapomniany?
Mówiąc najkrócej, z przyczyn politycznych. Podzielił los wielu wpływowych przedsiębiorców z naszego interbellum. Polska Ludowa nakładała na takie postacie anatemę. Konfiskowano ich majątki, nierzadko więziono, usiłowano pozbawiać dobrego imienia. Dąbrowski, związany z elitami rządowymi międzywojnia, doskonale wpisywał się w fałszywy wizerunek kapitalisty krwiopijcy, nachalnie lansowany przez PRL-owską propagandę.
Z jakiej rodziny się wywodził?
Średnio zamożnej. Przyszedł na świat i dorastał w Mielcu. Franciszek – kance lista – i Apolonia Dąbrowscy, jakbyśmy dziś powiedzieli, inwestowali w swoje potomstwo. Wszystkie ich dzieci zdobyły gruntowne wykształcenie. Marian studiował na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Żurnalistyka stanowiła jego pierwszy wybór życiowy?
Nie. Za młodu uprawiał konkurencje lekkoatletyczne, gimnastykę oraz zapasy. I to z powodzeniem! Był wyraźnie zafascynowany ideą wychowania patriotycznego poprzez sport, propagowaną przez dr. Henryka Jordana. Doświadczył też pracy pedagogicznej. Handlował dewocjonaliami na odpustach. Ale te etapy nie trwały długo.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
